Выбрать главу

– O, kurde – zaklął Józwa.

Maciej nic nie powiedział, tylko wymknąwszy się chyłkiem, opuścił chatę. Na skraju wsi na drzewie wisiał kawał starej blachy od siewnika. Starzec ujął w dłoń solidną, dębową lagę i zaczął bić na alarm. Skacowany Heniek, dawny traktorzysta, mrużąc zaropiałe oczy, powoli wypełzł na światło dzienne i gnany starym nawykiem powlókł się na placyk przed dawnym biurem.

Więcej mieszkańców Kruszewice nie miały.

* * *

Poranna ulewa pozostawiła po sobie jedynie kałuże. Czerwona kula słońca wisiała nisko na niebie, gdy na szczycie wzgórza stanął Maciej. Ubrany był w waciak, na nogach miał wypchane szmatami gumiaki. W dłoni trzymał krzepko motykę.

Splunął, a potem się przeżegnał. Jego łapy odwykły od takiej roboty, ale posapując, kuł twardą ziemię, aż odsłonił resztki spróchniałej, kwadratowej belki obłożonej wokoło kamieniami. Obejrzał znalezisko, a potem rozejrzał się wokoło. Zachód tam, gdzie nad horyzontem widać dymy Huty. To wschód pewnie po drugiej stronie. Kopał dłuższą chwilę, nim natrafił na starą, przegniłą drewnianą skrzyneczkę. Rozbił ją butem. Z obawą popatrzył na ukryty wewnątrz przedmiot. Wreszcie przemógł się, porwał go w dłoń i szybkim krokiem ruszył w stronę wsi.

Hanka czekała nad stawem.

– Po co żeś tam łaził? – warknęła na jego widok. – Pod krzyżem kopałeś, durniu?

– A co? – wycedził. – Mamy siedzieć z założonymi rękami? Czekać, aż nas dorżną? Gówno. Wykopałem i podłożę jej, jak zacznie tu wściubiać nos.

– A wiesz chociaż, co to jest?

– Wiem – odparł, ale w jego oczach nie było pewności. – Legendy słyszałem…

– Gówno tam wiesz. Ile czasu to masz w kieszeni? Piętnaście minut? – sapnęła ze złością. – Dawaj to natychmiast, zanim biedy napytasz. Bo jak się obudzi…

– Nasza dziedziczka…

– Debilu, nasza dziedziczka jest dziwna, ale jest człowiekiem. To nie jest. Dawaj.

Z wahaniem sięgnął do kieszeni i oddał jej amulet. Hanka zamachnęła się i rzuciła go na środek stawu. Starannie otrzepała dłonie i splunęła z obrzydzeniem.

– Miejmy nadzieję, że nic z tego nie będzie – mruknęła. – Może nie zdążył się ruszyć. A może i tak. – Spojrzała z niepokojem w słońce, które posyłało właśnie na ziemię ostatnie promienie.

* * *

– PGR Kruszewice? – Pracownik Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa rozwinął arkusz mapy sztabowej. – Proszę bardzo. Powierzchnia pól w 1990 roku wynosiła osiemdziesiąt hektarów. Obecnie zapewne wszystko zarosło, od piętnastu lat niczego się tam nie uprawia. Do tego około czterdziestu hektarów lasu i sto hektarów łąk. Ostatnią meliorację przeprowadzono w początkach lat siedemdziesiątych, więc teraz to pewnie bagno…

– Rozumiem. – Kiwnęła głową.

– PGR nastawiony był na uprawę kukurydzy i hodowlę nierogacizny. Przez pięćdziesiąt lat istnienia nie było ani jednego roku, w którym odnotowano by jakiekolwiek zyski. Jeśli akurat obrodziła kukurydza, świnie zdychały na pomór. Gdy świnie przeżyły, kukurydzę szlag trafiał. A jak przypadkiem kiedyś udało się jedno i drugie, jadąca do rzeźni ciężarówka wywróciła się i tuczniki poległy bohaterską śmiercią…

– Rozumiem.

– Do tego zabudowania.

Wyjął z szafy opasłe tomiszcze i długo szukał odpowiednich akt.

– O, proszę, dwa baraki po osiem mieszkań, jeden dodatkowy na biuro. Chlewnia o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych w ruinie, fundament obory, silos stalowy na ziarno, ale od co najmniej dziesięciu lat nieużywany, pozostałych silosów brak… Jeszcze jakieś pomieszczenia magazynowe z blachy falistej, o ile ich dawno temu nie rozkradli.

– Rozumiem.

Jej kamienny spokój zaczął działać mu na nerwy.

– Maszyny rolnicze i inwentarz zabrał syndyk. A, no i oczywiście zasoby ludzkie. – Tu skrzywił się niemiłosiernie. – Z czterdziestu dwóch mieszkańców zostało czworo. Reszta wywędrowała, ale nadal jest zameldowana. Wszyscy, którzy tam jeszcze wegetują, są na garnuszku opieki społecznej. Nie podlegają eksmisji z racji wieku lub chorób, wywołanych głównie nałogowym chlaniem…

– Rozumiem. Gdy się chłopom zabiera dziedzica, to takie są skutki. – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Ile to by kosztowało?

– PGR? Chyba nie chce pani kupić tego chlewu? – zdziwił się.

Przechyliła głowę i popatrzyła na niego spokojnie. Zrozumiał natychmiast. Ona nie żartuje. Uśmiechnął się w duchu, może będzie okazja do drobnego zarobku.

– Sekundkę.

Wyjął z szuflady kalkulator i dłuższą chwilę wykonywał skomplikowane obliczenia.

– Taniocha – zakpił. – Trzysta osiemdziesiąt dwa tysiące siedemset czterdzieści trzy złote i dwadzieścia sześć gorszy.

Kwota nie stropiła dziewczyny.

– Biorę – powiedziała krótko. – Macie zapewne notariusza, który współpracuje z wami przy dokumentowaniu transakcji?

– Oczywiście.

– Czy możemy przeprowadzić operację natychmiast?

– Nie, trzeba najpierw dokładnie sprawdzić księgi wieczyste i hipotekę nieruchomości. Myślę, że potrwa to co najmniej dwa, trzy miesiące. No, chyba żeby wdrożyć pewne procedury mające na celu przyspieszenie. – Wykonał palcami gest liczenia pieniędzy.

– Proszę zatem je wdrożyć – rzekła obojętnie. Powtórzył gest.

– A jak cię, robaczku, coś swędzi, to się podrap – powiedziała słodko, a potem rzuciła na biurko kartkę pokrytą cyframi.

Uniósł ją do oczu. Przez chwilę gapił się zaskoczony, a potem nagle zrozumiał. Momentalnie zaschło mu w gardle, poczuł straszliwy chłód w żołądku, zupełnie jakby połknął kostkę lodu. Papier zapisany był numerami działek budowlanych, które od lat, wykorzystując stanowisko, kupował w Agencji na podstawionych „słupów". Uśmiech spełzł z jego twarzy, czoło zrosił zimny pot. Jak ta cholera to wykryła? I co zamierza dalej robić?

– To jak będzie? – zapytała. – Możemy się umówić z notariuszem na popołudnie?

– Jasne – wykrztusił z ulgą. – Zaraz przygotuję wszystkie papiery. Jak się pani nazywa?

– Kruszewska. Katarzyna Kruszewska.

Wymieniła nazwisko podobne do nazwy wsi, ale był zbyt zszokowany, by to skojarzyć.

* * *

Księżniczka Monika obudziła się i jak zwykle natychmiast była zupełnie przytomna. Rzuciła okiem na zegarek, szósta rano. W mieszkaniu panowała cisza. Ach tak, Kruszewskie pojechały do Warszawy. Przez uchylone okno wpadały podmuchy pachnącego wiatru. Stara lipa na rogu ulicy zakwitła. Nawet w środku miasta znalazły się pszczoły, krążyły teraz wokół drzewa, brzęcząc. Wygrzebała się spod cienkiego, polarowego koca. Przeciągnęła, aż zatrzeszczały jej wszystkie stawy. Zrobiła dwadzieścia pompek i stanęła w oknie. Patrząc na drzewa, uśmiechnęła się pod nosem. Dziś pierwszy dzień wakacji.

Jak łatwo przyszło jej zagrać rolę licealistki! Przez dziesięć miesięcy chodziła do szkoły, słuchała bajdurzenia profesorów, odrabiała lekcje, plotkowała z koleżankami. Nawet to świadectwo… Nie przejmowała się specjalnie ocenami, ale przez ostatni miesiąc dołożyła starań, aby uzyskać jak najlepsze noty. Choć sama nie wie, dlaczego. Wakacje, sporo czasu minęło, od kiedy po raz ostatni odpoczywała. Teraz też czeka ją dużo pracy. Trzeba pomóc przyjaciółkom przy odbudowie folwarku.

Poranek był cudownie świetlisty. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Dziś zrobi sobie wagary. Nie, nie wagary, do licha, szkoła się skończyła. Ale trzeba się troszkę dotlenić. Godzinę później wysiadła z autobusu na pętli. Do stadniny miała tylko kilka kroków. Nieduża, brązowa klacz już ją znała. Pozwoliła się osiodłać bez protestów, choć momentami kładła po sobie uszy. Kłusowała potem z gracją pomiędzy kępami krzaków i stosami materiałów porzuconych tu niefrasobliwie po budowie okolicznych zakładów i osiedla.

Dziewczyna przymknęła oczy, poddała się rytmowi. Chłodne, cudownie czyste powietrze upajało jak najlepsze wino. Tysiące razy w życiu siedziała na koniu. Przemierzyła w siodle odległości, które zebrane razem pozwoliłyby wielokrotnie opasać kulę ziemską… Często koń był dla niej ostatnią deską ratunku, wiele razy wymykała się nocami, by gdzieś daleko zacząć wszystko od nowa. Dobrze powspominać dawne czasy.

Nagle coś wyrwało ją z zadumy. Zmiana rytmu. Ściągnęła cugle. Co się mogło stać? Kamień utkwił w kopycie? Zeskoczyła i obejrzała wszystkie cztery nogi klaczy. Na zadniej odkryła przyczynę kłopotów. Podkowa obluzowała się i odpadła. Księżniczka cofnęła się po śladach i po chwili poniosła zgubę z ziemi. A to pech, trzeba wracać… A może?

Gdzieś z daleka wiatr niósł metaliczne dźwięki. Ludzie, może brygada remontowa naprawiająca tor kolejowy? Nieistotne. W każdym razie mają młotek. Kto wie, może i kilka gwoździ się znajdzie? Uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła samodzielnie rozwiązywać problemy. Wskoczyła na siodło i stępa ruszyła w kierunku, skąd, jak jej się wydawało, dobiegały odgłosy. Niewielka kuźnia ukryta była znakomicie i gdyby nie widoczny z daleka słup jasnego dymu, mogłaby szukać jej do upojenia.