E.”
E.”
Napisała adres mieszkania, datę. Wówczas Pochroń wziął list z jej rąk, przeczytał go kilkakroć i oddał Płazie-Spławskiemu. Ten podsunął kopertę. Napisała adres dużymi, grubymi literami i patrzyła obojętnie, przyłożywszy szklankę do palącego policzka, jak Pochroń zakleił kopertę i nalepiał markę pocztową.
Po chwili wyszła z nim.
Przesuwając się przez ciemny i wąski korytarzyk, myślała, w jaki sposób dać znać Szczerbicowi, że na niego uknuto zamach. Nic nie zrozumie. Otrzymawszy dwa sprzeczne listy, nic nie zrozumie i właśnie przyjedzie.
A jeśli on nie przyjedzie, to już nie ma ratunku. Zabiją jej duszę ci ludzie. Uczuła w piersiach żądzę widzenia Szczerbica i powzięła myśclass="underline"
„Ucieknę z nim, gdy przyjedzie, i zaraz go rzucę… Ucieknę z nim do kraju i tam go rzucę. Oni za mną do kraju nie pojadą. Boją się wracać do kraju”.
Coś niby gorący powiew Warszawy ucałowało jej twarz. Niby to daleki gwar rodzinnego miasta posłyszała za ramionami. W szlochaniu rozrywającym dekę piersiową słowa niezrozumiałe, dźwięki polskie.
Wyszła na ulicę spokojna już i cicha, pełna zwierzęcej roztropności. Pochroń szedł obok niej z elegancją i wielkomiejskim szykiem. Uśmiech był w jego oczach i pąsowych ustach. Gdy przeszli na Ringi i mijali jedną z najwykwintniejszych restauracji w śródmieściu, rzekł:
— Może byśmy się napili po kieliszku wina, co, mała? Zmęczyłem cię, dziecino. Chcesz, Ewuś? Tokaju, co?
— Nie wiem, czy przełknę. Ścisnąłeś mi gardło. Jeszcze nie mogę dobrze oddychać.
— Bo zawsze z tym twoim uporem! Rozpieścili cię moi poprzednicy… No, ale nie gniewa się już kociak, nie gniewa?
Uczuła radość, że już jej przebaczył. Ciepło w ramionach, szum w uszach… Spojrzała na niego oczyma pełnymi gorzkich i gorących łez. Niepostrzeżenie ujął jej rękę i ścisnął ją w swojej ogromnej prawicy. Szept niewyraźny jego pięknych ust zapalił w jej żyłach ogień.
— A może od razu iść do domu? Co? Ewuś? Jakaś ty dziwna, mojaś ty! Nie, lepiej wypijmy po kieliszku wina. Nie rozumiesz tego, że przecie to dla naszego wspólnego dobra. Jeśli dobrze pójdzie sprawa z tym tam Szczerbicem, jeśli się dobrze spiszesz, to wiesz ty?! Ale jeśli dobrze wszystko według planu zrobisz… Wiesz ty, ptaku?
— Co, o czym mówisz?
— Jeśli zapragniesz, ściągniemy ci tamtego twego faceta.
— Jakiegoż znowu faceta? — pytała jak przez sen.
— Niepołomskiego.
— Niepołomskiego… A tak, takie nazwisko… Jak to ściągniecie?
— To samo napiszesz do niego, a my już w tym, żeby przyjechał na wskazane miejsce. Podetrzemy pod niego gdzieś ta na Cejlon, zatrzymamy się w jakim Bombaju…
— No i cóż z tego?
— Myślisz, że nie przyleci? Rzuci tę swoją spódnicę i na skrzydłach przyleci. A to samo chłop teraz z grubym pieniądzem… — szepnął głosem pełnym straszliwej zadumy.
Ewa poczuła w mózgu niepojęte, niewiarygodne wzruszenie. Miała złudę, że z głowy jej wyfrunął pąsowy motyl i, migając raz w raz skrzydłami, jął tańczyć w oczach… Jeszcze raz, jeszcze raz mignął… Znikł… Pospieszne dreszcze raz za razem siekły ciało lodowatymi rzemieniami.
*
Zygmunt Szczerbic chodził wielkimi krokami po dwu pokojach, stanowiących w Zgliszczach jego mieszkanie. Okna z tego mieszkania na piętrze pałacu wychodziły na park i ogrody. Wiosna owiała park. Wczesna kwietniowa pora spełniała już nad młodymi brzozami obrzęd obłóczyn. Stały lekkie i cudne w wonnych wiatrach, kołysząc się gibkimi strzały[181] pniów[182]. Na tle ich listków, jakby na tle kotary ze złotogłowiu, świeciły żółtym połyskiem okrągłe kule nierozwiniętych liści klonowych, które dopiero co z czarnych prętów wytrysły. Rude jeszcze były akacje i czarne aleje lip. Młode sosny tryskały zza brzóz ciemną i potężną zielenią. W głębi, daleko, osobno rozpostarła się w przestworzu wierzba nadwodna. Olbrzymia niby las, wybuchała jak zwały jasnego dymu. Ciemna zasłona alei lip, martwej i czarnej, zdawała się po to tylko istnieć, żeby wierzba mogła ukazać wszystką moc swego uroku. Była też urocza, urocza nad wszelki wyraz… Wielki jej pień ssał wodę ze strumienia przepływającego wskroś parku. Czarne gałęzie przeszywały wybujałe zwoje miękkich liści, pijąc mgły ranne i połykając deszcz wiosenny. Szczerbic zanurzył oczy, duszę i niemal usta w ten widok rodzinny. Nawinęła mu się na wargi piosenka owa nieszczęśliwej:
W pobliżu stał sad. Pnie wybielone wapnem dźwigały się z miękkiej, zoranej i spulchnionej ziemi. Na prawo w górę biegła ulica czereśniowa. Stare drzewa o rozsadzistych pniach, o szerokich koronach kwitły przedwcześnie. Pręty były osypane mleczem kwiatu tak szczelnie, że stanowiły obłe mufki kwiatowe. Zapach przesycał powietrze. Wśród czereśni, w białej ich nawie, niewysłowionego pełnej powabu, huczały pszczoły. Ostatnie promienie słońca, promienie gorące i pełne ognia, poganiały pszczelną pracę. Słychać było nieprzerwany ton tej muzyki, wzruszającej serce do wydawania najtajniejszych uczuć.
Szczerbic chodził po swych pokojach, szarpał się w sobie i decydował. Dnia tego otrzymał list Ewy. Skoro go tylko przebiegł oczyma, zdecydowany był wszystko sprzedać, zastawić, odstąpić i lecieć na jej rozkazy. Już dzień cały przeżył z tym listem. Chwilami napadał go omam, że to jest sen. Skądże przyszła ta rzeczywistość? Skąd ta zmiana, straszna w swojej rozkoszy? Tu, do tych pokojów, gdzie w próżniactwie, odosobnieniu i przy fortepianie prześnił zimę, myśląc o Ewie dzień i noc; zjawił się list ów, jakby ona sama, uchyliwszy drzwi, zajrzała. Wraz z rozkoszą wiosny przyszła, jak w Paryżu przychodzić zwykła…
Och, rzucić już ten dom tęskny, te drzewa, kołyszące się jak łan olbrzymi! Tam, w dole, strumień… Ciche łąki — za parkiem wzgórza leśne i okrągłe pagórki roli… Daleko w lesie granatowym szlaki brzóz… W lesie tym gliniaste parowy, zapadłe odludzia, szczeliny w głębi gleby, wysłane suchymi liśćmi buków i dębu, ciemne, o skarpach z iłu łożyska… Ileż to razy brnął tam późną jesienią i w zimie — śnić, że idzie nie sam, lecz z Ewą, wybierać miejsca, gdzie by mógł być z nią, umieszczać ją w najcudniejszych samotniach… Toczył tam rozmowy szczęśliwe, bawił się z nią i cieszył jej widziadłem. Ileż to razy patrzył ze swych okien w ten obraz! Obraz ten — to wizerunek tego, co w duszy cierpiało dla Ewy. Ileż to razy mówił oczyma ukochanej wierzbie wyrzut dziecinny a bolesny nad wyraz, że nigdy jej nie ujrzą oczy Ewy. Nigdy nie będzie miał prawa pokazać jej ze swych okien tego drzewa… Tak, nigdy. A oto teraz to nieme drzewo rzekło do niego: — więc idź!
Zostać tu w próżniactwie wiejskim, w na poły zwierzęcym pożeraniu owoców pracy całej czeredy ludzkiej? Pędzić dni wśród nędznych plotek, wśród maltretowania wszelkiego stopnia parobków, wśród pogardzania wszystkim, co jest dokoła, wśród jedzenia i picia, jako zajęć jedynych szlachcica polskiego?…
Lecz oto zalśniły lekkie liście, a ich zakołysanie wydało znak: — nie chodź! Zostań tu, gdzie pielęgnowałeś o zmroku smutek. Będziemy z tobą w szelestach naszych powtarzać i pielęgnować żal twego serca, będziemy w cieniach uroczych, pod modrymi skrzydły gałęzi chować jak skarb twoją tęsknotę. Wszystko, co nam powierzysz z sekretu duszy, zostanie jej dochowane. Zostanie na wieki, bo drzewa pamiętają wszystko… I jeszcze znak: — nie chodź! Nie szukaj samego szczęścia i nie bierz go rękoma. Nie patrz na szczęście pod światło!