Jakoweś czujne nasłuchiwanie imało się duszy. Ogarniało go coraz silniej, coraz mocniej. Jeszcze chwila i usłyszy w syku i lekkim poświście wieszczący głos. Zbierał swe myśli, pakował wszystkie kombinacje życiowe jakby do podróżnej walizki. A jednocześnie słuchał i słuchał… Otworzył okno. Cichy wieczór. Przejrzyste niebo. Miękkie, wilgotne obłoki tak harmonijnie złączone z nawałą młodziutkich liści. Serce dziwnie drgnęło w piersiach. Znowu ów tkliwy poszum brzóz, wilgotny poświst sosen…
Szczerbic wyszedł z mieszkania, minął dziedziniec brukowy i kroczył olbrzymią lipową aleją, prowadzącą ku traktowi publicznemu. Niejasne, niedające się chwycić wolą uczucie, uczucie bolesne, straszne a wszechmocne w swojej rozkoszy rozpychało piersi. Rozpiął surdut, kamizelkę i szedł naprzód, naprzód. Przymykał oczy, gdyż zdawało mu się, że Ewa siedzi pod jednym z tych drzew, że jest w tej alei płacząca cicho… Łzy płyną z najdroższych jej oczu, łzy spadają na jego serce i przeszywają je igłą boleści… Obejrzał się z przedziwnym uczuciem. Obejrzał się na wsze strony. Czuł, że musi walczyć. Strach niepojęty! Mrok z pól… Szelest liści…
Wyciągnął w przestwór ramiona…
*
Po bezsennej nocy w wagonie, podekscytowany, z twarzą piekącą od świeżego umycia w hotelu, pełen niepohamowanej ekstazy wewnętrznej Szczerbic wynalazł już po przybyciu do Wiednia ulicę Ewy i widział na własne oczy dom, w którym mieszkała. Była to ulica mało uczęszczana (choć sąsiadująca z Ringami), poboczna, szczelnie zasłonięta przez budowle o wielu piętrach, ciemna i cicha. U jej wylotu na dosyć obszerny plac, z którego widać było Św. Szczepana iglicę o kolorze pajęczyny — budowano dwa wielkie nowe domy. Rusztowanie zajmowało w tym miejscu obadwa[184] chodniki. Chcąc te budowle wyminąć, trzeba było chodzić po zdeptanych deskach otaczających parkan.
Do jednego z tych parkanów Szczerbic docierał stale, defilując po ulicy. Była dlań dziwna, gwałtowna, niewysłowiona poezja w zgłębianiu tej ulicy, gdzie mieszkała Ewa. Wpatrywał się w domy, jak w żywe twory przyrody. Jakże były dlań niewysłowione oblicza tych murów, które widywał w ciemnych swoich snach! Miał w kieszeni napisany i zaadresowany list, ale go jeszcze nie mógł oddać ekspresowi… (Nie do zniesienia była tęsknota, nie do wytrzymania furia wewnętrzna, ale były to zjawiska już poznane.) A jeśli posłaniec przyniesie odpowiedź, że Ewy nie ma, że wyjechała, że umarła?… Wrócić do stanu wygnańca w Zgliszczach, do nicości i łaknienia duszy na puszczy tęsknoty, wrócić do beznadziei, stać się znowu skazańcem odtrącenia, czekać znowu na chwilę miłosierdzia — co minuta go wyczekiwać, a nie usłyszeć nigdy! Och, lepiej chodzić tam i z powrotem, tam i z powrotem po tej ciemnej, dalekiej, mistycznej ulicy… Mijają ludzie nieznani, ludzie obcy… Oczy wpatrują się w każdą twarz, podczas gdy wzburzone serce wie dobrze, że ta twarz — to nie czarujące lica Ewy. Mijając jej bramę spoglądał chyłkiem w podwórce. W głębi były oszklone drzwi, prowadzące na piętra. Tam na tych piętrach wysoko… mieszka Ewa…
Wejść! Zadzwonić! A jeśli nie ma, jeśli nie ma? Jeśli umarła? Jakże wrócić? Tam, w Zgliszczach, mógłby był trwać jeszcze w swym celibacie, w swym znieczuleniu na wszystko… Teraz tamto zostało zburzone. Trucizna sączy się w rozdętych żyłach, dusza gore piekielnym ogniem. Wrócić do nędzy w Zgliszczach? Nie zobaczyć Ewy? Nie zobaczyć?
Przymykał rozpalone oczy, zaciskał wargi i szedł po tej ulicy tam i nazad, tam i nazad… W ogniu źrenic widział ją, senne marzenie… O, czarująca! Szary płaszczyk, szary irys w ręku, ledwie rozkwitła róża przypięta do piersi. Ujrzeć ją jeszcze! Tylko ujrzeć! Paść oczyma u jej stóp i wznieść się jak dym na jej cześć! Westchnąć, objąwszy wzrokiem jej postać, zamknąć rozżarzone oczy! Pojąć ją, pochłonąć znowu wszystkim jestestwem!
W pewnej chwili dał sobie do rozwiązania tezę: byt nasz — to sen. Alboż nie snem jest ów przemarsz po chodniku tajemniczej ulicy? Myśli wzbiły się nad powierzchnię rzeczywistości i utonęły w niezwykłym dociekaniu. Myślenie stało się błędne, ale chyże jak pęd skrzydeł jaskółki nad toniami ciemnego jeziora. Jeżeli kiedy musnęło powierzchnię rzeczywistości, to po to tylko, żeby jeszcze bardziej błędnie i niedościgle szybować! Azali cielesną żądzą jest miłość? Zachichotał twardo. Czyż nie pragnę tylko zaślubin jej duszy z moją?
Obok rusztowania otaczającego nową budowlę mieścił się podrzędny szynk. Stawali tam ubodzy ludzie, robotnicy, właściciele dziurawych butów, posłańcy. Gawędzili głośno, wstępując w progi spelunki. W ich tłumie Szczerbic jak we śnie dostrzegł ekspresa. Przycisnął natychmiast ręką bijące serce, wydobył zesztywniałymi palcami list — i pokazał go posłańcowi. Ten obtarł wąsiska po piwie i, odczytawszy adres tak bliski, słuchał uważnie wskazówek, że ma list oddać według adresu i przynieść odpowiedź tutaj właśnie, na róg ulicy. Wnet pobiegł cwałem.
Szczerbic zatrzymał się teraz i czekał z zimnym spokojem. Posłaniec długo nie wracał. Uczucia, myśli, pragnienia, wszystka wola — była teraz ogłuszona od nagłego ciosu. Wrzały w głębi i czaiły się w swych kryjówkach.
Nareszcie ów człowiek wrócił. Miał w ręku bilet, szary, kratkowany sekretnik. Szczerbic zobaczył ten kolor z daleka i powitał barwę z daleka… Szary kolor… Spokojnie zapłacił nader grube wynagrodzenie i spokojnie oddarł karbowany brzeg papieru. Przeczytał bez żadnego zgoła uczucia:
„Dobrze. O godzinie jedenastej u mnie”.
Była dziesiąta rano. Miał sporo czasu. Poszedł przed siebie. Błądził po rozmaitych zaułkach Wiednia. Nic teraz nie wiedział. Jakiś werset Nietzschego: „Najnielitościwiej dręczą nas i zginają niewidzialne ręce…”. Jedno jedyne pewne — to nazwa ulicy, numer domu i numer mieszkania. Reszta — to nicość, martwa i potworna zgnilizna.
Kwadranse wlokły się opieszale…
Gdy wreszcie umieszczony w pewnym gmachu zegar miał wybić jedenastą, Szczerbic poszedł w swą ulicę. Nic już nie widział i nie słyszał. Jednym tchem wbiegł na schody. Mijał piętra. Jakże płonącym sercem, jak gwałtownymi oczami poznał, pokochał i pochłonął duszą te schody! Napisy na drzwiach, kształty okien, barwa stopni, skręty poręczy… Stanąwszy przed drzwiami, zatrzymał się i marzył. Złudzenie niosło go jak gdyby przez zgliszczański park. Szum drzew w sercu…
Nacisnął guzik dzwonka i słuchał jego drżenia. Uśmiech potworny rozwarł mu wargi i szept oszalały kołysał się na nich. „Toż to ja do Ewy dzwonię…”.
Posłyszał kroki — i poznał, że to ona idzie do drzwi. Krótki zgrzyt… Zobaczył ją. Cofnęła się szybko z przedpokoju do saloniku na prawo. Opuściła go nareszcie furia niepokoju. Szedł za nią w weselu, tylko w weselu, w jakowymś śpiewie ciała. Zamknął za sobą drzwi z matowego szkła i podniósł oczy. Stała w głębi pokoju i przypatrywała mu się czujnymi oczyma.
Szczęście jego natychmiast potknęło się o ten wzrok. Wnet wszakże przemógł się i zbliżył. Widział, że usta jej są w pewien przedziwnie okrutny sposób zaciśnięte, z oczu nieprzebłagany wyraz zionie, ale nie mógł powstrzymać szaleństwa. Nie wiedział wcale o tym, że podnosi ręce, że ją nimi otoczył, przygarnął do swego serca, że usta swe, palące się od ognia, zatopił w jej ustach. Oddała mu pocałunek zimnymi wargami. Żałosne jej oczy, niepojęte, zdumione i wysłane dokądś w przestwory, wciąż weń patrzały. Nie mógł mówić. Bełkotał tylko jak niemowa wargowe sylaby. Przemknęło jedno zaledwie pośliznięcie[185] czasu — a oto utracił już uczucie szczęścia z racji ujrzenia Ewy. Przeciwnie — staczał się w przepaść rozpaczy z tego powodu, że była tak zimna, że miała usta tak nieczułe, a oczy takiego pełne mroku. Nie broniła mu, gdy ukląkł przy jej nogach i gdy kładł usta na piersiach, a przecież wciąż czuł się pokrzywdzonym. Coś zaczęła mówić. Długo te wyrazy szarpały się z jej piersi. Nareszcie: