Выбрать главу

— Co to pana obchodzi!

— Nic, ja tylko przez życzliwość. Fest z pani kobieta! Przecie i my facety nie gorsze od innych…

— Panie!

— A co się tyczy pieniącha, to mogę pokazać. Jak lodu! Można by pofrajdować choćby i z tydzień.

— Niech pan idzie precz ode mnie! — rzekła Ewa, nie rozumiejąc dokładnie, ale czując w tych słowach coś strasznego.

Młody człowiek zaśmiał się z cicha, mrugając na towarzysza. Tamten siedział z dystynkcją, bez ruchu, patrząc w Ewę swym jednym okiem. Słaby uśmiech wyniosłości czy szyderstwa tkwił na jego ustach.

— Mogę odejść, czemu nie! Jeszcze się sama będziesz prosiła, jak zobaczysz nasze pieniądze…

Wykręcił swoje krzesło w powietrzu i odstawił, mówiąc w kierunku ściany.

— Mojaże hrabini Montekukuli!

Dziewczyna usługująca przyniosła herbatę, ale Ewa nie mogła jej pić. Zapłaciła co prędzej i na gwałt miała się ku wyjściu. Już we drzwiach poprosiła ową kelnerkę o pewną usługę: czy nie mogłaby gdzieś w kuchni czy w sieni oczyścić swego ubrania? Dziewczyna z wahaniem i niechęcią poprowadziła ją do swej izdebki za „salą bilardową”. Była to ciemna nisza z okieneczkiem w górze, framuga w murach zwilgłych, przedwiecznych. Stał tam tapczanik z siennikiem i kołderką. Znalazła się miska z wodą, mydło i ręcznik. Ewa zamknęła się w tej celce, umyła, uczesała włosy i okurzyła suknie. Gdy dziewczyna przyszła z powrotem, Ewa była gotowa i mogła wsunąć tamtej pieniądz w rękę. Kelnerka uśmiechnęła się blado, podziękowała… Przez chwilę Ewa czuła szczególne zainteresowanie się życiem tej biednej dziewczyny, jak gdyby to było jej własne życie. Patrzyła w ciemne schowanko z niepowstrzymaną ciekawością…

— Czemu pani nie wypiła herbaty? — spytała nieśmiało usługująca.

— Nie mogłam. Zaczepił mię ten jakiś… A mam, wie pani, ciężkie zmartwienie. Jeden człowiek jest bardzo chory… Kto to są ci panowie, nie wiadomo pani?

— Nie… — rzekła kelnerka z wahaniem i słabym rumieńcem.

— Pani wie, tylko pani nie chce mi powiedzieć.

— Boję się ich wydać… — szepnęła cicho. — Oni często gęsto przychodzą nad ranem. To jakieś morowe dranie…

Właśnie w tej chwili w przyległej izbie rozległ się hałas. Młodzi eleganci najadłszy się do syta przystąpili do gry w bilard. Ewa wyszła z kryjówki i zmierzała szybko ku drzwiom. Brunet, który usiłował był zawiązać z nią rozmowę, przeciął jej drogę niby przypadkiem. Gdy go mijała, obtarł się o nią brutalnie ogromnymi dłońmi, z chichotem wyszczerzając śliczne zęby.

Po przybyciu do szpitala w oznaczonej godzinie Ewa zameldowała się do doktora Wilgosińskiego. Był już w szpitalu, ale zajęty. Czekała w wejściowej sieni.

Świat zewnętrzny, nowy a niewiadomy jeszcze, świat zamknięty i pełen praw swoistych, świat szpitalny, to państwo przepotężne, urągające wszystkim mocom ziemi — nie był, oczywiście, łaskawy dla duszy. Był twardą przeszkodą w nieustannej pracy serca, w szukaniu po ciemku, omackiem prostej drogi przy pomocy biednego kija — instynktu. Chwilami przebiegała przez serce trwoga, czy doprawdy Łukasz jest jeszcze na ziemi, czy nie jest on tylko jej obłąkaną ideą, myślą zgubioną w chaosie? Cała zagadka i cała tajemnica istnienia polegała teraz na jednej jedynej zasadzie, na jego krótkim imieniu.

Zegar szafkowy w rogu sieni wymierzył i wydzwonił niejeden kwadrans. Nareszcie szwajcar zjawił się w ciemnościach korytarza, wyszukał oczyma Ewę i wezwał gestem. Szła za nim po pasie linoleum, wśród zapachu karbolowego, cichymi krokami aż do jakichś drzwi. Sądziła, że to już drzwi Łukasza… Powstrzymała oddech i bicie serca. Szwajcar oznajmił, że to gabinet pana chirurga. Weszła. Wysoki przed nią, gruby, łysy brodacz, z wyłupiastymi, bladymi oczyma, jak skorupy jaj kurzych — prowincjonalny geniusz od urzynania gnatów — srogi, straszny, gromowładny, wszystek czerwony od przelanej a niewinnej krwi pacjentów, groźny jak belzebub safanduła.

— Jestem Ewa Pobratyńska… — wymówiła z niskim, panieńskim dygiem. — Pan doktór był tyle łaskaw, że zawiadomił mię listem…

— Tak. Więc to pani… No, tak, zawiadomiłem panią, bo ten wariat kwiczał mi bez przerwy…

— Jakże też on? Panie doktorze… Czy ma się lepiej?

— Ma się! — wybuchnął doktor Wilgosiński. — Źle! Moja pani, nie ma co ukrywać… Płuca durch[78] przeszyte. Co tylko mogła nauka — dodał uroczyście, wywracając oczy — wszystko zrobione. Reszta w mocy Wszechmocnego.

— Czy mogłabym go widzieć? — wyszeptała błagalnie.

— Ani o tym mowy! Żadnych! Ani mowy!

— Panie doktorze!

Nie przepuszczający nikomu i niczemu, zimny i ostry jak lancet, nieodwołalnie stały jak sama chirurgia — ujrzawszy omdlenie i gorzkie łzy tych oczu — natychmiast chrząknął złowieszczo i zmieszał się obskurnie.

— A jak krwotok?!

— Ja tylko w kąciku, ja pode drzwiami…

— Niechże pani zechce wejść w moje położenie… jako lekarz!… Jeżeli coś jest tak wręcz przeciwne wskazaniom nauki… Co tylko mogła nauka, wszystko, co do joty… Muszę przygotować go stopniowo, krok za krokiem.

— Nic nie będziemy mówić. Tylko przy panu doktorze popatrzymy na siebie. Tylko się popatrzymy! I ja zaraz, natychmiast, na pierwsze skinienie!

— Boże, Boże! z tymi romansami, z tymi romansami! Z tymi niebieskimi oczami… — jęczał doktor Wilgosiński, kolosalnym krokiem wychodząc z gabinetu i wskazując Ewie drogę za sobą.

Stanęli pod jakimiś drzwiami. Doktor dał znak, żeby została. Została skulona i zmięta jak płaszcz zrzucony z ramion, spłaszczona w jedną jakowąś fałdę.

Wszedł sam, drzwi zostawiając półotwarte. Przyłożyła ucho do szpary i słuchała:

— Mam list od tej panny… — rzekł Wilgosiński.

Głos cichy, szeptany i prędki:

— Daj doktór!

— O zaraz — daj doktór! Po co to? Sam przeczytam.

— Daj doktór!

— Pisze, że przyjeżdża…

— Dawaj doktór! Będę krzyczał, będę wniebogłosy… krzyczał!

Ewa, jak łachman na ciele żebraka od wichru, jak źdźbło na polu, trzęsła się bez sił.

— A żeby to wszystkie cholery azjatyckie! Leż pan spokojnie! Łokcie na kołdrze! Już przyjechała. Leżysz pan spokojnie? Łokcie…

— Gdzie jest?

— No, jest. Będziesz pan leżał bez ruchu?

— Będę leżał.

— Bez ruchu?

— Bez ruchu.

Doktor uchylił drzwi. Ewa weszła cicho jak powiew wiatru, minęła pokój niesiona siłą nieznaną. Przyklękła obok łóżka jakby na rozkaz. Rozpalona ręka spoczęła w jej włosach. Oczy toną we łzach i nic nie widzą. W jego oczach szerokich, ognistych — szczęście bez granic. Głos suchy, trudny, oddech chwytany.

— Ewuś… Ewo… — szepce — przepraszam… bardzo, nad życie… Miałem pojedynek z tym… draniem… Szczerbicem…

— Mówić tyle! Żeby to!… Morowe powietrze… z tymi pannami! — jęczy lekarz.

— Bo ktoś wykradł twoje listy z mojego kuferka… Plotki w tym domu… Rozumiesz?

— Nie mów, nie mów!

— Już tylko… słowo… Odezwał się z kpinami w salonie. Trzasnąłem w pysk. Pojedynek. I tak mię… przeszył.

— To nic, to nic! Wszystko będzie dobrze… — zwiastuje mu z błogosławioną słodyczą.

— Nie będzie… dobrze…

— Będzie, na pewno!

— Umrę już… Ewuniu…

— To nic, to nic… — szept coraz cichszy. — Umrzemy sobie, dziecineczko, razem… Razem oboje… Alboż to źle? Mój rycerz — sokół! Mój obrońca! Tu… przestrzelili… Tylko cicho, tylko nie mów. Przecie to wszystko jedno. Ja stąd już nie odejdę. Ani na krok! Ja tu już będę…

вернуться

durch (z niem.) — na wylot, na wskroś, na przestrzał.