— Panienka, panienka…
We drzwiach kuchenki stanął stary pan Pobratyński.
Przekroczył próg cichymi krokami, ociężałymi ruchami. Ewa podniosła na niego strudzone oczy. Nie ruszyła się z miejsca, myśląc sobie dobrotliwie i spokojnie, że on, jak zawsze, zaakceptuje rozkazy matki. Ale starszy pan szedł ku niej z uśmiechem jasnym. Gdy był o krok, przyciągnął ją do siebie i przycisnął tak mocno, że jej zabrakło tchu w zgniecionych piersiach. Ogarnął obadwa[95] jej ramiona trwożnym ramieniem i pociągnął ją siłą we drzwi pokoju. Głaskał jej głowę, twarz, ręce.
Z jakąż radością poczuła znajomy zapach cygar i kochany zapach fiksatuaru! Szloch jeden, drugi…
Matka stała we drzwiach. Z krzykiem, zapalczywie, ledwo chwytając dech w piersi — wołała:
— Nie waż mi się brać jej do domu! Ja tej dziewki nie przyjmuję! Słyszysz!? Nie przyjmuję! Szelma! ścierwo! Słyszysz?! Nie przyjmuję! Szelma, ścierwo! Nie przyjmę nigdy, przenigdy! Tak mi Panie Boże dopomóż! Nie przyjmuję! Słyszysz?!
Stary pan podniósł wyblakłe, załzawione oczy. Wzrok jego pierwszy raz w życiu był kamienny i straszny. Stary pan mówił półgłosem:
— Milczeć, milczeć! Zejdź mi z drogi, bo teraz zabiję! Zatłukę! Na śmierć zatłukę!
*
Lustrzane tafle w ramach imitujących łagodny mahoń, stoliki z blatami naśladującymi żółty marmur z Sieny, różowy grecki, rosso antico[96], albo bezcenny zielonkawy — posadzki udające mozaikę kościoła Świętego Marka — niby brązy, którym w fabryce nadano umyślnie cechę starości… Wszędzie, gdzie oko pójdzie, lśniące jaja albo greckie ample świeczników elektrycznych. Tam i sam zwinięte węgle żarowe lampek, umieszczone w brązach kształtu kwiatów, w podobiznach pąków różanych, owoców, łodyg, rozsiewały światło rozpustne i lubieżne, pąsowe i niebieskie, a powtarzając się po stokroć w lustrach, sprawiały wrażenie nieokreślonych połysków i drżenia sprzętów. Gdzie indziej — lampy schowane w kloszach obwieszonych rżniętymi szkłami tworzyły źródliska barw łagodnych a różnorakich. Niewolniczy, wiecznie równy, sypki żar lamp łukowych, białe światło w szklanych kielichach, nie żarzy się, lecz trwa niespracowanie, wyobrażając duszę wiernego lokaja tłumu.
Wszędzie bezduszne rozwidnienie, perłowe albo nieznośnie błękitne, powolne a niewyczerpane w sile swej nieskończonej. Wielkie szyby okienne jak tonie niezgruntowanej wody. Wieczny ruch drzwi od ulicy, bezszelestnych, chodzących w tył i naprzód — wieczny ruch drzwi prowadzących do kuchni — niby wieczne działanie potwornej gęby i kiszki odchodowej. Zawsze jednakie twarze lokajów, obłudnie eleganckie, chytrze uległe, pod pozorem jowialnego wesela brutalne i znudzone aż do wściekłości. Oto stoi kilku tych mężów z wypomadowanymi głowami. Marzą o własnych kawiarniach i o legiach własnych kelnerów. Przyszli obywatele, filantropowie, znawcy sztuki oraz patrioci. Miny i teraz mają uroczyste, ale wskutek bezsenności twarze porysowane, poryte i jakby podeptane. Są poważni jak kapłani oczekujący na chwilę wykonania tajemniczego obrzędu. W gruncie rzeczy, stojąc drzemią. Wyzyskują tę chwilę czasu, by wytchnąć po nocy wiecznie bezsennej. Białe ich fartuchy snują się jak żałobne linie szat tajemniczych. Powietrze nasycone i przesiąknięte błękitnym tytuniowym dymem. Niezliczony, nieustający, nieprzebrany tłum mężczyzn. Oficerowie, studenci, wykwintne damy, których stroje nadają pozór i kształt widomy męskich rojeń i samotnych widziadeł namiętnego snu. Połyskujące cylindry, wykwintne paltoty z podniesionymi kołnierzami, modne gorsy, jaskrawe krawaty, wąsy, wąsiki, brody najróżnorodniejszego kształtu i barwy, oczy zawsze bezwstydne. Tam i sam stolik drogocennych kokot w wielkich kapeluszach i szeleszczących sukniach.
Wobec tego motłochu, który gada o rzeczach nieznanych, gestykuluje, szepce, który wybucha śmiechem i drwi — Ewa, zamknięta w klatce kasjerki niby w konfesjonale, jest samotna jak w głębi lasu lub na puszczy. Piękność jej powróciła, jak po zimie powraca wiosna. Znowu jak królewski diadem wznosiły się nad czołem szczerozłote włosy. Czoło stało się białe, nieposzlakowanej barwy, jak kora brzozy — oczy, zawarłszy w sobie tajemnicę życia i tajemnicę duszy, stały się głębokie, ukrywające w sobie niedocieczony świat. Na ustach osiadł uśmieszek okrucieństwa. Na nowo poczęła teraz ubierać się wykwintnie, perfumować i pieścić sobą. Włosy jej uczesane były w sposób niezwykły, skromny, a przecież zwracający wszystkie oczy. Ręce wypiękniały od gruntownych zabiegów około ich utrzymania. Już tak od kilku miesięcy urzędowała w najwykwintniejszej cukierni, w zakładzie urządzonym na wzór europejski. Miejsce to wyrobiła jej Barnawska przy pomocy filozofa Horsta. Ta dobroć i zapobiegliwość Barnawskiej o dobro Ewy miała tło zgoła utylitarne. Chodziło o odbiór sumy pożyczonej podstępnie przed rokiem.
Stary pan Pobratyński stracił był posadę. W domu panowała skończona bieda, ledwie osłaniana dawniejszymi resztkami egzystencji.
Skoro tylko Ewa zjawiła się na horyzoncie, Barnawska przystąpiła niezwłocznie do wyszukania dla niej „odpowiedniej” posady — w tym celu, oczywiście, żeby można było wejść na pensję jej miesięczną. Aczkolwiek wszelkie pozory były doskonale zachowane (mówiło się wszem i wobec i każdemu ciekawemu z osobna, że Ewa bawiła przez rok u krewnych pod Wilnem), to jednak wynaleźć jakieś lepsze miejsce trudno było nad wyraz. Dokądkolwiek zwrócono starania — zewsząd pod rozmaitszymi pretekstami następowała odmowa. Tymczasem Barnawska nie myślała czekać. Puszczony został przez nią w żywy ruch sam Horst. I dziwna to była dla wszystkich rzecz: ten abnegat w parę dni wynalazł miejsce. Początkowo Ewa odrzuciła ze wstrętem tę najnieznośniejszą dla niej propozycję siedzenia w kasie cukierni, ale pod naciskiem złowieszczych pogróżek Barnawskiej, pod wpływem namów rodzicielskich i zachęty ze strony przyjaciela Horsta — przyjęła.
Adolf Horst mieszkał jak dawniej w korytarzu rodzicielskiego mieszkania. Ponieważ jednak stary pan Pobratyński nie miewał już częstokroć „drobnych” na poobiednią „małą z kieliszeczkiem” — Horst chodził sam i już nie do dawnej dziury, lecz właśnie do pierwszorzędnej cukierni. Miał tu swój kącik, który zajmował stale, mniej więcej od godziny czwartej po obiedzie do późnej nocy. Stoliczek Horsta miał szczególniejszą siłę przyciągania towarzyszów. Byli tam starzy i młodzi, mniej i więcej zamożni. Horst ich oświecał, wtajemniczał, oprowadzał po Europie, bawił opowiadaniami. Tu dopiero miał możność wyładowania całokształtu swego systemu filozoficznego oraz kolekcji pikantnych anegdot.
Wesoły stoliczek mieścił się tuż obok „loży”, w której królowała znana już i podziwiana „panna Ewa”. Ilekroć powiodła oczyma po ciżbie, widziała zawsze i przede wszystkim okrągłą głowę Horsta, jego psa i przyjaciół.
Słyszała ciągle jego monologi, jeszcze nie zaczął się zmierzch, jeszcze nie płonęło światło, a już Horścik miał swą kompanię, całkowity zespół tworzący codzienne symposion — i mówił w takie, dajmy na to, słowa:
— Pozwólcie mi, optymaci[97], którzy spoglądacie na ten padół przez najdokładniejszy teleskop (mam oczywiście na myśli ucho od kufla), żebym was dziś ściślej zapoznał z usposobieniem i najistotniejszym kierunkiem myślenia kmiotków polskich. W te spostrzeżenia o naturze kmiotka polskiego, której fenomena zaraz tu wyłuszczę, zaopatrywałem się w doczesnej wędrówce bardzo starannie! Będę mówił, współlikieraci moi, absolutnie bezinteresownie, z najgłębszą i najszczerszą ufnością, że ani wesołe pepeesy, ani mniej wesołe endusie[98] nie zwrócą na to, co tu będę wieszczył, najprzelotniejszej uwagi. Nazwą to objawami ciemnoty i zapowiedzą, czego Boże broń! za pomocą proklamacji, że oni tę właśnie ciemnotę zniweczą, skoro tylko dorwą się do władzy. Nie będę wam, o wybrani, udawadniał[99], że do władzy dorwie się najprzód ten, który najbardziej schlebiać będzie rodzimej ciemnocie, a znowu najbardziej ten się zmęczy, kto będzie niszczył ciemnotę, kto jej wypowie walkę najbardziej nieubłaganą.