Albowiem ostatni, którego sprawiedliwość nakazuje zwać lekkomyślnym, będzie walczył jednocześnie z dwoma wrogami. Jakże wyż wzmiankowany może odzierżyć władzę? Przenigdy! Mędrzec dążący do władzy winien snobizm (w języku polskim kołtunizm, czyli kołtuństwo) uczynić najistotniejszą częścią swego „programu”, dać kołtuństwu możność rozkwitu, nazwać kołtun najpiękniejszymi naukowymi nazwami i popierać go entuzjastycznie.
Nigdzie bowiem kołtun tak nie zakwitł z prawieków, jak w Polsce (plica polonica). Biada obcinającym kołtun polski! Kłonice ich nie miną. Tyle co do teorii. Przechodzimy do wypadków.
Wypadek pierwszy.
Była w pewnym powiecie (dajmy na to, że rzecz dzieje się w Piotrkowskiem) wielka suma pieniędzy. Dawne jakieś, wojewódzkie pieniądze. Procentując przez kilkadziesiąt lat, urosły te sumy do monstrualnej wielkości. Zwiedzieli się o nich dwaj „ludzie dobrej woli”, dwaj młodzi obywatele ziemscy i po dokładnej deliberacji postanowili czynić wszelkie możliwe starania o przeznaczenie tych sum na przeprowadzenie szosy bitej z powiatowego miasta do jednego z miasteczek najbardziej zapadłych. W istocie — cała okolica byłaby niezmiernie zyskała, bo ziemia tam urodzajna, gospodarstwa dobre a tylko drogi iście diabelskie. Władze miarodajne przystały na wyasygnowanie owych sum na budowę szosy, o ile na to przystaną gminy, których obszar nowa droga miała przecinać. W to naszym szlachcicom graj! Kije sękate w garść do obrony od burków — i od chaty do chaty z agitacją! Jeden z nich przez szereg lat był sędzią gminnym, znał tedy ludzi, stosunki, wady, obyczaje, okoliczności, przywary. Wojtka tak zaczepi, Ignacego tak zagadnie, Magdę podmówi, żeby swemu przełożyła. Robota szła jak po maśle. Chłopy jeden w drugiego, każdy na osobności przytakują. Któż by też ta nie chciał szosy murowanicy? Przecie i wóz, i koń, i transport… A czy ta na jarmark, czy ta na odpust… Jednym słowem! Obeszli szlachcice moje wszystkie sześć gmin, zmachali się setnie, ale rzecz ukuli. Jedność, zgoda, karność! Dobra nasza! Nawet już bodaj z „szlachtą polską…”[100].
Przyszedł nareszcie tyle oczekiwany termin wielkiego zebrania. Zeszły się na jedno pograniczne miejsce wszystkie sześć gmin. Przyjechał komisarz włościański, przyjechał i sam gubernator. Przyjechała i szlachta gromadą. Moi szanowni inicjatorowie jeden po drugim wchodzą na stolik i palą świetne mowy. Chłopi przytwierdzają ochotnie. Nareszcie wstępuje na stolik komisarz włościański i mówi:
— Tak jakże, chłopcy, zgadzacie się przeznaczyć owe sumy powiatowe na budowę szosy?
Okrzyk wszystkich sześciu gmin, jakby jednego człowieka:
— Nie chcewa! Nie chcewa! Nie chcewa!
Wypadek drugi.
Trzeba zdarzenia, że w pewnej dziurze (łomżyńskiej) zjawiło się w tych fatalnych czasach grono czułostkowych inteligentów zwane pogardliwie przez rdzenne miejscowe kołtuństwo „ochroniarzami”. Grono to ujrzało nagły a niewątpliwy ratunek na wszelkie „niedomagania” w bardzo powszedniej oświacie i z furią godną lepszej sprawy postanowiło w wyżej wzmiankowanej dziurze własnymi siłami zbudować ochronę wzorową. Tkliwe indywidua tego grona wyimaginowały sobie, że potrafią wydobywać dzieci ze świętych, ale śmierdzących, „ognisk” rodzinnych, z chałup-szkarlatynek i w swej flisackiej ochronie za pomocą dokładnego a ściśle naukowego freblo-patykowania umysłów urabiać przyszłych „obywateli” i tym podobnych „członków”…
Imaginujcież sobie, współbiesiadnicy, co się dzieje! W środku pól czterech pobliskich, graniczących wiosek było gromadzkie pastwisko, wspólna własność. „Wspólnota” — if you please[101]: „opole”… Jeden z najbardziej zaciekłych „ochroniarzy” zwołuje wieś, do której pastwisko należało, wygłasza płomienną i (samo przez się) absolutnie niezrozumiałą orację z cytatami poetów, prozaików — i proponuje:
— Obywatele! puśćcie nam w wieczystą dzierżawę pół morgi waszego pastwiska w tym miejscu, gdzie będzie najbliżej do każdej z trzech wiosek. My na tym pasku ziemi zbudujemy wzorowy murowany dom szkolny za kilka tysięcy rubli i oddamy go na własność waszej gromadzie. Dzieci wasze będą miały prawo do bezpłatnej nauki w tej szkole na zawsze. Żadnych kosztów ani na budowę, ani na utrzymanie szkoły wieś wasza ponosić nie będzie. Żadnych nigdy nie będziecie płacili podatków. Ileż będziecie żądali za dzierżawę roczną pół morgi tego pastwiska?
Po długiej naradzie wieś wyniosła odpowiedź:
— Dacie nam po 50 rubli rocznej dzierżawy.
— A ileż — spyta idealista — kosztuje dzierżawa morgi najprzedniejszej roli uprawnej w tej okolicy?
— Kosztuje dwanaście rubli.
— To pół morgi pastwiska czemuż ma kosztować pięćdziesiąt?
— Bo będzieta na tym placu stawiały budynek, dom murowany.
— Ale ten budynek rejentalnie będzie opisany jako wasza własność i wasza szkoła…
— Tak to ta ono, ale taniej nama nieporada z dzierżawy spuszczać…
Wypadek trzeci itd. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Światło elektryczne cicho weszło jak duch — i odtąd żywie w naczyniach. Światło wyłupane z nicości w głębinie ziemi przez pracę niewolników, których płuca potargał kaszel gruźliczy. Światło stworzone przez mękę nędzarzy, których domowe ognisko oświetla kopeć lampki naftowej. Całościenne tafle lustrzane tworzą teraz złudzenie mnóstwa sal, dalekości, przestrzeni. Odbijają w sobie tłum krążący. W oczach i mózgu tworzył się wieloraki, olbrzymi obraz, wielekroć odbity w ścianach korowód postaci wesołych, migotliwych, pochód strojów, przemarsz widziadeł o kształcie ludzkim, niosących na licach wszystkie uczucia, od szczęścia — do rozpaczy — wizję nieskończoną rodu ludzkiego. Nawet mając oczy spuszczone, rachując, pisząc, Ewa widziała przed sobą to sunące pasmo ludzkie. Jakże często w tej ciżbie mężczyzn, wyrostków, chłystków, starców zjawiała się jakaś twarz urocza, młodociana, jakiś owal lub profil niewiarygodnie piękny, zadziwiający i bezprzykładnie miły! Oczy nie mogły się odeń oderwać… Częstokroć jakieś oczy błagały godzinami albo napastowały w ciągu nieskończonych wieczorów.
Ewa musiała wyuczyć się spokoju, zdobyć formę twardej obojętności, pewną postać ponurej tyranii. Ugrzeczniona, dobrotliwa bezczelność, łaskawa pogarda niewidzenia… Łagodny uśmieszek ślicznych ust mówił: — Patrz sobie, koteczku, patrz!… Patrz, śliczny paziu… Wypatruj piękne oczęta… A choćbyś patrzał dzień i noc, i cały adwent, i cały karnawał, i wielki post, nie, sierotko, nie wypatrzysz jednego drgnienia brwi. Wiem ci ja, o co ci idzie. Chciałbyś mię dławić tymi białymi rączkami o szlifowanych paznokciach, chciałbyś rozgniatać mi usta i piersi… Wiem, wiem. Nic z tego, nic, bo jestem, widzisz, wierna Łukaszowi, którego może na świecie już nie ma…
Oczy jej widziały tłum, myśl dostrzegała natężenie zabawy (aczkolwiek rządziła nieustającym prawie rachunkiem), lecz to, co w oczach widzi, ta władza, która jest zdolnością widzenia, dostrzegała zarazem światy dalekie, dalekie… Za spokojnym uśmiechem, w miarę kokieteryjnym, który był jak maska papierowa, wdziana na twarz od godziny dziewiątej rano do późna w noc — żyło senne marzenie, niezmiennie trwałe, niemal tak samo jak światło elektryczne w amplach. Marzenie o tym, że kiedyś to wszystko musi się skończyć, że kiedyś zniknie z oczu ten korowód bladych cieniów, wszystek ów orszak ludzki i tłumy chłopów, o których bajał Horst… Oczy patrzące w ścisk wieczorny widziały miejsca i tłumy inne, dalekie, dalekie…