— Et… proszę pani. Wiem, co mówię i robię.
— Jakimże to sposobem pan się mógł zapoznać z żoną Niepołomskiego?
— Jakim sposobem? Szukaliśmy tu przecież pani po całym świecie. Szukaliśmy śladu, cienia, poszlaki. Udało mi się przypadkiem posłyszeć o egzystencji tej damy. Byłem u niej, myszkując, czy się czego nie dowiem o miejscu pobytu jej męża, bośmy przecież nie wiedzieli, gdzie on się podział. Już jeżeli Barnawska nie mogła trafić na ślad pani…
— Cóż to za kobieta?
— Tak… kobieta jak inne. Mieszka na ulicy Złotej, numer 40. Zechce pani, to ją odwiedzi, nie — to nie. Zresztą nie mówmy o tym, bo to panią denerwuje.
— Mnie nic nie denerwuje. Jestem spokojna i najzupełniej wesoła.
— Świetny stan. Ja również jestem zawsze, jak wiadomo, spokojny i najzupełniej wesoły. Toteż podoba mi się coraz bardziej ostatnie usposobienie pani.
— Najzupełniej mi to jest obojętne, co się panu podoba.
— A naturalnie! Tak być powinno…
*
W najbliższą niedzielę około godziny pierwszej Ewa udała się na ulicę Złotą i weszła do bramy domu oznaczonego numerem 40. Zatrzymała się przed listą lokatorów i czytała spokojnie. Ale oto oczy jej trafiły na nazwisko: Róża Niepołomska. Ewa doznała uczucia zdumienia i lęku na widok tego nazwiska. Było już tak daleko, a oto znowu zbliżyło się do niej to nazwisko. Przyczołgała się na górę zapomnienia i znowu staczała się do jaskini przeklętej. Stała bezradnie, z oczyma utkwionymi w listę lokatorów i nie mogła poruszyć się z miejsca. Wicher gorący zahuczał dokoła głowy… Daleki grom zatrząsł posadami duszy.
Ocknęła się i poszła wprost na schody bocznej oficyny pod numer wskazany na liście lokatorów. Wkrótce stanęła przede drzwiami. Gdy miała nacisnąć krążek dzwonka, zastanowiła się, co ona tu robi, po co tu idzie. Co powie? Pierwszy popęd uczucia doradzał powiedzieć czystą prawdę. Rzucić tę prawdę pod nogi żonie Łukasza i doprowadzić ją do stanu drżenia, do stanu rozpaczliwej niemocy, zrównać jej stan ze swoim. Wtedy by można coś skorzystać, wyrwać w rozmowie, w kłótni czy bójce jakąś o nim wiadomość! Wyznać, kim się jest — to działać otwarcie, bez obmierzłych wykrętów i ohydnego milczenia.
Już podniosła rękę i już się dźwignęła ciałem i duszą na stopień tego szafotu, gdy nagle znów się cofnęła.
Uczuła się jak naga na placu. A jeśli nic się nie dowie? Po cóż mówić o sobie? Po co? Inna pobudka zawładnęła duszą, wykrętnie ubrała się w słowa Alfreda de Vigny: „Seul le silence est grand et tout autre est faiblesse[102]…”. Więc wrócić się z tych schodów i cofnąć do izby swej na niedzielną nudę spoczynku?
Wszystkie wahania połknęła nagła ciekawość: jaka też ona jest? Byłaby ostatnią gęsią, gdyby jej powiedziała wszystko o sobie. Po co? Przypatrzy się jej, przypatrzy tej towarzyszce w czekaniu na Łukasza Niepołomskiego. Pośmieje się z niej wewnętrznie, odniesie tryumf, że ona to jej wydarła męża, i pójdzie z powrotem do domu.
— Otwórz, siostro — wyszeptała ze śmiechem, opierając czoło na przybitym do drzwi bilecie wizytowym Róży Niepołomskiej. Podniosła ociężałą rękę. Zadzwoniła.
Dały się słyszeć kroki. Drzwi otwarto. Weszła. W ciemnym korytarzyku stała jakaś osoba. Trudno ją było tam rozpoznać.
— Czy mam przed sobą panią Różę Niepołomską? — spytała Ewa.
— Tak jest. Czego sobie pani życzy?
— Chciałam prosić o chwilę rozmowy.
— Proszę uprzejmie.
Ewa weszła do dużego pokoju z alkową. Okno wychodziło na ogrody. Było widno, jasno w tym mieszkaniu.
Ewa odwróciła się czym prędzej, żeby zobaczyć osobę idącą za nią. Przez chwilę nie panowała nad gwałtownością swego wzroku. Stała przed nią kobieta jeszcze młoda i dosyć ładna.
Była to szczupła (nieco za szczupła) szatynka z rysami nadzwyczaj regularnymi, które jednak wkraczały w granice zbytniej ostrości. Wszystko w tej twarzy było prawidłowe, narysowane prostymi niejako liniami. Bardzo piękne, mądre, szerokie czoło miękko i miło otaczały włosy rozczesane w sposób oryginalny, a jakby z umyślnym dążeniem do postarzenia twarzy. Usta i równy, chrząstkowaty nos tworzyły spokojne, „greckie” linie. Oczy były zimne, pełne rozumu i stanowczości. Przenikliwa siła skupiała się w bladoprzezroczystych źrenicach, pełnych promieni światła.
Pani Niepołomska przez chwilę cierpliwie i uprzejmie czekała na nazwisko Ewy, a nie mogąc się doczekać, z pewną stylową oziębłością wskazała jej ręką niski fotel w środku pokoju. Ewa czuła dobrze, że należało przedstawić się, i myślała nad tym, co ma czynić. Miała nadzieję, że inną w tym miejscu zastanie kobietę. Od pierwszego wejrzenia poznała, że się zawiodła. Niespodzianie dla samej siebie rzekła:
— Przede wszystkim… muszę pani powiedzieć swoje nazwisko…
— Pani nazwisko — to Pobratyńska. Panna… Ewa Pobratyńska…
— Czy pani mię zna?
— Nie znam pani.
— Skądże?…
— Domyśliłam się. Gdy pani tutaj weszła i spojrzała na mnie, pomyślałam sobie natychmiast, że to właśnie panią zgubił mój nieposkromiony małżonek.
— Z czegóż to pani wywnioskowała?
— Ze spojrzenia oczu.
— Nie wiedziałam, że moje oczy zdradzają tak karygodnie wszelkie tajemnice.
— Zdrady nasze rodzą nowych zdrajców w nas samych, w naszych rękach, oczach, ustach.
— Nie popełniłam zdrady względem nikogo. Chyba względem własnej duszy i względem wieczności. Może względem rodziny. Ale i rodzinie mojej nie przyrzekałam nic takiego, czego by później…
Pani Niepołomska siedziała bez ruchu. Broda jej oparta była na dłoni, łokieć ręki na poręczy fotela. Patrzyła z dołu na Ewę swymi spokojnymi oczyma, które były bladoniebieskie jak mgła daleka a przejrzyste niby woda górska. Niepochwytny dla wysłowienia wdzięk spokoju i rozumu widniał w jej całej postaci. Jednakże Ewa dostrzegła, że jej przeciwniczce krew z wolna uderza do głowy. Widziała, że krew ta nie zalewa policzków, tylko nieznacznie, stopniowo rozczerwienia uszy, rubinowymi liniami podkreśla dolne powieki, rozpala wargi. Ewa czuła niemal za tamtą i rozumiała, co się w tamtej dzieje. Było jej to przyjemne i zajmowało to przede wszystkim, że ów urok spokoju łamie się i pęka pod uderzeniami wrażeń.
„Nerwy w niej grają…” — myślała wobec samej siebie.
Chciała korzystać z tego stanu rozdrażnienia i postanowiła podnieść go do potęgi. Spytała tedy ze skrajnie złym uśmieszkiem:
— Czy pani kocha jeszcze swego męża?
Róża Niepołomska nie odpowiedziała. Powieki jej zakryły z wolna oczy. Suchy, nerwowy kaszel zakrztusił ją na chwilę. Gdy znowu podniosła głowę, spytała cicho i grzecznie:
— Nie dowiedziałam się, czego pani właściwie życzy sobie ode mnie?
Ewa nie była przygotowana na to pytanie. Rozumiała, że grunt wysuwa się spod jej stóp. Wypadnie iść, a nie dowiedziała się nic. Nic! Przez mgnienie oka myślała o tym, że teraz przyjdzie zstępować po ciemnych schodach, że się będzie wlokła ulicą, wróci do domu — tak samo nieszczęsna, tak samo zdeptana i podarta na strzępy. Straszny żal nagle wybuchł w piersi i stoczył się po sterczących głazach, po targających korzeniach w bezdenną wyrwę nicości. Siedziała sztucznie uśmiechnięta, poruszając w bezradnej ręce ściągniętą rękawiczkę, która jej się wydawała ciężką jak sztaba żelaza. Nie miała siły wstać i nie miała tyle siły, żeby podnieść oczy. W wichrze uczuć rozszarpujących serce trzymała się oburącz jednego marzenia, żeby dowiedzieć się czegoś nowego o Łukaszu — i wyjść. Choć małą, choć drobną, na nic niezdatną pogłoskę, choć wiadomostkę, choć echo wieści…