— Tego towaru nie kupi tak łatwo.
— Nawet gdybym się uroczyście oświadczył o rękę pani?
Ewa zwróciła nań łagodne oczy i poczęła się śmiać dobrodusznie. Po chwili rzekła:
— Oto mi przynajmniej godny kandydat do stanu małżeńskiego. No, a miss Daisy?
— Miss Daisy była osobą płatną.
— Cóż się stanie z portretem tej „płatnej osoby”?
— Będzie umieszczony nad szafą w bibliotece.
— Czy można wiedzieć, gdzie się znajduje szafa i zawierająca szafę biblioteka?
— Wszystko to jest w mej głowie.
— Fiu!
— Pani nie zna jeszcze problematu pod nagłówkiem: — Adolf Horst! Świsnę — i będą natychmiast tysiące rubli. — Tupnę nogą i natychmiast wyskoczą…
— Żydzi z wekslami.
— Wcale nie! Wyskoczą: salony, karety, lokaje, liweranci[105]…
— Niechże pan tupie co tchu i zapłaci Barnawskiej nieprzeliczone dłużki.
— Powoli, powoli… Tupnę tylko na rozkaz pani… Bez tego… dla mnie nie ma… Jeszcze mi pani nic nie odpowiedziała, więc po cóż miałbym sobie psuć miłe wczasy z ciocią-Jagą?
— A prawda, że to jeszcze jakoś nie odpowiedziałam. Ale bo też pan… Żeby pan zaczął staropolskie „konkury”, „starał się” o mnie, zbierał mi o rannej rosie konwalijki, wzdychał choć trochę, grał pod mym oknem na mandolinie, harmonijce albo choć na drumli. Żeby pan, na przykład, zapłakał z miłości. Co, panie Adolfie? A tu tak — prosto z mostu: moja panno z kawiarni — zrobię ci łaskę — ożenię się z tobą. Ale ja wiem, dlaczego to tak… prosto z mostu…
Horst siedział z pochyloną głową. Zamruczał:
— „On nie płakał, nie jęczał”…
— Któż to jest ów — „on”?
— No, Szczerbic.
— Ejże, panie, panie!
— A co, śliczna panno Ewo?
— Byliśmy zawsze przyjaciółmi, dobrymi sąsiadami. Żebyśmy się zaś nie podarli… Więc — nasze kawalerskie!
— Nie ma strachu! Pani wie, jakie uczucia żywię.
— Sapristi! Jak to pan mówi. „Uczucia” i „żywię”. Tego właśnie — ani w ząb, jakie to są uczucia?…
— Żartuje sobie pani.
— Żartuję.
— Co pani robi? — zaczął szeptać coraz ciszej. — Co znaczy ten Szczerbic?
— Nic panu do tego! Jak pan śmie!
Zerwała się z miejsca i chciała odejść. Pochwycił ją za rękę.
Twarz miał brunatną, niemal czarną. Oczy mu posępnie gorzały.
— Puszczaj mię… pan!
— Nie, nie! Niech mię pani słucha. Oto Barnawska już wie o stosunku pani z tym Szczerbicem i gotowa powiedzieć matce. Ojcu już powiedziała.
— Pan ją uwiadomiłeś?
— Ja
— I cóż pan myślisz na tym szpiegostwie wygrać?
— Wszystko. Chcę panią uratować od zguby. Bo teraz — to już zguba!… Ja znam życie. Któż je zna, jeśli nie ja? Ja jeden wiem, co należy robić. Toteż — przysięgam! — ja nie dam, ja nie dam!
— Ja również… znam!… Precz! Wiem, co robię.
— Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko zabić tego szubrawca!
— Zabij go pan z łaski swojej. Tkliwy Werter!
— Zrobię to prędzej może, niż pani sądzi.
Ewa śmiała się serdecznie, marząc, jak o szczęściu, o chwili wyjazdu. Przypomniała sobie jednak słowa Horsta, że Barnawska powiedziała już ojcu o znajomości ze Szczerbicem. Spytała tedy:
— Więc ta jędza już powiedziała memu ojcu, że ja znam się z hrabią Szczerbicem? To jest prawda czy wymysł?
— Powiedziała.
— Zaraz do niej pójdę i rozprawię się.
— Co pani chce robić? Jeśli pani rozdrażni babę, to ona może zgubić i panią, i całą rodzinę. Niech pani weźmie pod uwagę moją propozycję. Jest to wyjście ze wszystkiego. Przekona się pani!… Jest to tak proste…
— Panie Horst, jesteś zabawny ze swymi aspiracjami do kobiet tak nisko upadłych jak ja.
— Kocham panią nad życie! Nie chłopiec lekkomyślny to mówi, lecz ja, Horst…
— Ech, nudny pan jesteś ze swą miłością „nad życie”. Niby ja nie wiem… Chciałoby się być moim „narzeczonym” z półtora roku — prawda? Chce mi pan towarzyszyć do Barnawskiej?
— Ja? Po co?
— Mówiłam panu, że się rozprawię z jędzą. Może będę potrzebowała męskiej pomocy. Skoro mię pan tak kocha — (Horst i „kocham nad życie”…) to niechże mię pani broni w potrzebie… W przeciwnym razie gotowam pomyśleć, że umie pan być tylko agentem cioci Barnawskiej.
Uśmiechał się złowieszczo. Kiwał głową, gdy zstępowali ze schodów, milczał, gdy szli ulicami w kierunku mieszkania Barnawskiej. Skoro zadzwonili, musieli według zwyczaju, czekać dość długo. Nareszcie szczęknął opuszczony łańcuch, a zgrzytnął klucz w zamku i odsunął się zatrzask. Stara służąca, po wielu pytaniach i troskliwym skonstatowaniu tożsamości osób, wpuściła ich do przybytku. Barnawska siedziała na fotelu obitym czerwoną skórą, z kolosalnymi nogami obwiniętymi we flanele i opartymi o mały taborecik. Czuprynka jej była świeżo uczesana i obficie zwilżona pomadą.
— We dwoje… — zawołała radośnie — czyżbyście już byli po słowie?
— Jeszcze niezupełnie… — odrzekła Ewa, siadając naprzeciwko starej damy. — Przyszłam właśnie poradzić się cioci. Co do mnie… Lękam się, że pan Adolf jest dla mnie za młody, za lekkomyślny… Przy tym niedoświadczony…
— Swoich zaś doświadczeń życiowych panna Ewa nie chce ryzykownie ekspensować tylko dla mego szczęścia… — mówił Horst, zwrócony do Barnawskiej jak do sprawiedliwego sędziego.
— Rzeczywiście… — podchwyciła Ewa — wolę już sama dźwigać brzemię moich nieprawości, niż najmować współtragarza. Widzi ciocia, że jestem szczera.
— Bądź sobie szczera czy nieszczera, to mię ani grzeje, ani ziębi. Źle robisz… — perorowała Barnawska z poważnym a dobrodusznym wyrazem twarzy. — Horsta ja znam, dziecko, do gruntu. Któż go zna lepiej ode mnie? A jednak ja ci radzę, ja właśnie. Rozważ — ja radzę. Musiałabyś trzymać to to w łapie — to pewna.
— Ja sądzę — podchwycił — że może już lepiej trzymać to to w zamczystej spiżarni.
— Ale gdyby się zaprzągł do roboty! Przecie to jest, moje dziecko, skończony inżynier z paryskich dróg i mostów, chłop zdolny, zdrowy jak bizon. Wałkoń dziś — nie przeczę — któż by mógł przeczyć?… Ale ten sam wałkoń, gdyby tylko chciał, mógłby lekko zarabiać kilkanaście tysięcy rubli rocznie. Sama bym dopomogła.
— Ależ to z cioci swatka! — zachichotała Ewa.
— No, jużcić wolałabym cię widzieć żoną Horsta niż donną hrabiego Szczerbica.
— Panie Horst!… Słyszysz pan? — rzekła Ewa z wyzywającym uśmiechem. Nozdrza jej rozdęły się, przez oczy przeleciał błysk.
— Nie… bo ciocia jest pobożna, widzi pani… — szeptał cicho Horst.
— Cóż to, chcesz mnie może wyzwać na pojedynek? — spokojnie pytała Ewy Barnawska.
— Nie, wcale! Pani jesteś na pewno poza linią strzałów pojedynkowych. Ja tylko proszę pana Horsta, żeby sprawdził swoje informacje, których pani udzielił, u mnie, u źródła.
— Jestem gotów, panno Ewo.
— Na czymże pan opierał swe przypuszczenia, że ja mogę zostać „donną hrabiego Szczerbica”?
— Na kilku spostrzeżeniach i własnym niepokoju.
— Słowem na twoim dotychczasowym postępowaniu — dorzuciła Barnawska. — Co tu zresztą długo gadać? Krótko ci i jasno powiem: wyjdź za Horsta, jak Bóg przykazał, to wszystko będzie dobrze.