— Zapłaci naprzód, co pani winien… — ciągnęła Ewa.
— Zapłaci, co mi winien, a ty byś za to — dodam: — musiała ręczyć — no, potem zapłaci mi twoje długi, twego ojca długi. On się na to zgodził. Słyszysz? Bo już mię ta twoja cała rodzinka poczęła nudzić. Ja ci powiem, że ze mną nie ma żartów. Wezmę którego dnia i trzasnę wami. Wylecicie na żebry jak z procy. Ani się obejrzysz!
Ewa patrzyła na starą damę przygasłymi oczyma. Dzika zemsta… w głębi piersi… w spokojnym sercu.
— Cóż ty na mnie ślepkami łypiesz? — mruknęła stara zimno i nie ruszając się z miejsca. — Rób, co radzę. To moje ostatnie słowo. Trzeba się wziąć w kupę, romansowa panno! Znów może gdzie wyjedziesz, zabrawszy moje pieniądze — i szukaj wiatru w polu. Ganiaj z wywieszonym ozorem po tropach jak ogar za zajączkiem. A mnie to po co?
— Jeśli tylko zechcę, to wyjadę… — rzekła Ewa spokojnie. — Cóż mi pani może zrobić?
— A ja cię mogę zamknąć w kryminale, heliotropie pachnący!
— Mnie? — jęknęła.
— Ciebie, złotowłosa Elsinoe[106]!
— A za cóż to, ciociu, za co? — pytał tkliwie Horst, przysuwając bliżej swe krzesełko.
Jakby w odpowiedzi na ten jego ruch, Barnawska przygarnęła ku sobie chustkę, leżącą na pobliskim stoliczku, a wraz z tą chustką leżący pod nią przedmiot jakiś niewielki a ciężki.
— Za co, kochany Abelardzie[107], to moja sprawa. Z twoich zaś spojrzeń szatańskich, bladolicy rycerzu, nic a nic sobie nie robię.
— Zawsze jednak niech pani w taki sposób w mojej obecności do panny Ewy ani jednego słowa więcej nie mówi — bon[108]? Żeby niby zgody między nami nie psuć. Najlepsza jest, wypróbowana przez ojców inkwizytorów, metoda: maxima, cum charitate et minima sanguinis profusione[109]…
— Tak będę przemawiała, jak zechcę.
— Zapewniam panią moim burżuazyjnym słowem honoru, że nie przemówi pani w podobnym tonie ani jednej sylaby. Wracajmy do rzeczy. Panno Ewo!
— O co chodzi? — spytała budząc się z głębokiej zadumy.
— Miała pani rozmówić się z ciocią Barnawską. Proszę.
— Rozmówić się — ach, tak! Chce mnie, jak pan słyszał, zamknąć w kryminale. Nie wiem jeszcze za co, ale się nic a nic nie boję.
— Dobrze, motylku, dobrze. Rozmów się ze mną.
— Bo ja rzeczywiście jestem motyl. Już byłam raz motylem… Gdyby pani wiedziała? Któż uwięzi motyla? Trzeba go złapać, a później szpilką przebić. Lecz motyl, który siada gdzie chce, nawet na czole Psyche, tylko rozłoży złociste skrzydła — i już jest w niebie. A ja jestem motyl.
— Jest na wszystko prawo — i na motyle złociste… — śmiała się dobrodusznie Barnawska.
— Wykonawczyni i, że tak rzekę, pomocnico prawa! Znów powracamy do niemiłego tematu.
— Ty, która czynisz według prawa i której każdy krok zgodny jest z literą prawa, dajże wszystkie weksle mego ojca i wszystkie moje rewersy, kwitki, notatki, gdyż to wszystko w tej chwili zapłacę.
Barnawska nie ruszała się z miejsca. Jej zimna twarz wyrażała spokojny namysł i, pod maską tego spokoju, ostrożną ciekawość.
— Czekam na rewersy! — mówiła Ewa dźwięcznym głosem. Jednocześnie wydobyła pieniądze i zwitek ich pokazała Barnawskiej.
— Fiu-fiu! Ostro idzie — mruknęła stara.
— Czy dostanę rewersy? — mówiła Ewa głosem rozszalałym, który w sobie z całej mocy powstrzymywała.
— Ciekawam, czy też ojczulek i mamusia wiedzą o tych nowych źródłach dochodu?
— Wiem o nich ja i mój narzeczony, Łukasz Niepołomski, który przyjechał do kraju i będzie mię bronił od zniewagi — szeptała Ewa w natchnieniu, w górnym nastroju, z oczyma wzniesionymi w niebo. Łzy toczyły się po jej policzkach. Wierzyła całą duszą w kłamstwo, które z radością wygłaszała.
Barnawska mlasnęła ustami. Zaraz też wydobyła z zamczystej szuflady swój gruby, skórzany portfel i założywszy kopalne okulary poczęła szukać w nim i przewracać gorliwie.
— Kiedyż to Niepołomski powrócił? — spytał Horst zachrypniętym głosem.
— W tych dniach.
— Widać teraz jeździ z ambasadorami…
— Przez swego przyjaciela, hrabiego Szczerbica, przysłał mi te pieniądze, żeby mię nareszcie wykupić z niewoli lichwiarskiej, żeby mego biednego ojca uwolnić ze szponów łotrowskich. Żona Łukasza już się zgodziła na rozwód.
— Co pani takiego opowiada? — zaśmiał się szyderczo.
— Niech pan do niej pójdzie i zapyta w moim imieniu, czy to nieprawda.
— Pójdę, pójdę.
Barnawska ułożyła na stole szereg kartek, kwitków na małych arkusikach i na dużych arkuszach. Poczęła liczyć pisząc cyfry szyferkiem na małej tabliczce. Dodawała głośno, jak gdyby obok niej nikogo nie było w pokoju. Gdy wreszcie po długich deliberacjach podsumowała wszystko i ogłosiła sumę, Ewa położyła na stół pięćset rubli i zażądała reszty.
Po chwili sama brała jeden rewers po drugim i sprawdzała rachunek.
Upewniwszy się przy świadku Horście, że ani ona, ani nikt z jej rodziny nie jest nic winien Barnawskiej, zgarnęła kwitki i z rozkoszą poszarpała je, podarła, potargała na drobne kawałeczki. Otworzyła lufcik i całą garść frygnęła za okno.
Wtedy wstała i przesadny, panieński ukłon złożyła przed matroną, która śmiała się z niej grubo i serdecznie.
Pokoik Ewy znajdował się na czwartym piętrze hotelu Suisse w Nicei. Szklane drzwi wychodziły na długi i wąski balkon z żelaza, biegnący wszerz całego gmachu. Siedząc w głębi pokoju, leżąc na łóżku — Ewa miała przed oczyma morze. Z wysokości czwartego piętra gmachu stojącego na samym brzegu nie widać było wcale ziemi. Było się jak gdyby zawieszonym w powietrzu nad morzem.
Ewa już miesiąc mieszkała w Nicei, wciąż w tym samym pokoju. Przybyła na wybrzeże francuskie z Rzymu (wraz ze Szczerbicem), ponieważ Łukasza Niepołomskiego tam już nie zastała. Przed jej przyjazdem wypuszczony został z więzienia i znikł. Władze więzienne nie umiały o nim nic powiedzieć prócz tego, że został odwieziony do granicy francuskiej, do stacji Ventimiglii. Nic więcej, pomimo najściślejszych poszukiwań. Ewa nie mogła, nie śmiała, nie czuła się na siłach, żeby wrócić do kraju. Usłuchała tedy rady Szczerbica i udała się do Nicei. Obiecał czynić poszukiwania Łukasza we Francji. Przypuszczał, że może Niepołomski zechce grać w Monte-Carlo dla zdobycia pieniędzy…
Ewa przyjechała do Nicei. Pędziła życie jednostajne, senne, bezbarwne. Przebywała najczęściej w swojej izdebce na czwartym piętrze. Ze Szczerbicem prawie nie widywała się.
Przekazami pocztowymi przysyłał jej pieniądze na opłacenie pensjonatu. Czasem spotykała go na spacerze, gdy sama szła ku Villefranche. Raz rozmawiała z nim dłużej w kawiarni Regence na Avenue de la Gare, gdy tam usiadła w dzień gorący.
Bała się bardzo Szczerbica. Jeszcze w Wiedniu kupiła sobie była (za jego pieniądze) rewolwer i nie rozstawała się z nim ani na chwilę. W Rzymie, mieszkając w hotelu, czekała wciąż po nocach, że przyjdzie do jej pokoju. I teraz w Nicei, aczkolwiek uspokojona, trzymała zawsze broń przy sobie. W pokoiku wąskim i ciasnym stało wygodne krzesło na biegunach. Wysuwała je na środek pokoju i wpół leżąc, zatopiwszy oczy w morzu, rozmyślała w ciągu nieskończonych godzin. Kochała dzienny błękit morza, albowiem owijał się koło ran jej duszy jak gdyby pas błogosławiony, jak gdyby chusta gojąca. Kochała głęboką, bardzo ciemną noc nad wodami. Na wprost jej okna, w dalekim bezmiarze głębin zatopionych w mroku, gdy mistral wzdymał wały morskie i walił nimi w skały wybrzeża, błyskała morska latarnia. Kochała błysk latarni i zżyła się z nim duszą tak dalece jak z niczym teraz na ziemi. Zdawało się, że to chmury lecące krzeszą ogień z morza. Czekała zawsze z utęsknieniem nocami na światło nocne. Oto i tej nocy… Nareszcie! Przeleciał elektryczny, milczący znak — raz-raz! Nastawał poprzedni mrok. I znowu — światło — raz-raz! Otchłań ciemności wylewała z odległych samotni, z tajnych okręgów pustyni ryk i wzdychanie na ludzki brzeg…