Kiedy statek wyszedł z portu, był już jasny dzień, godzina szósta. Ewa ocknęła się, ubrała i poszła na górę. Zaledwie z otworu prowadzącego na pokład wysunęła głowę, ujrzała długi zachodni brzeg Korsyki, lecący przed oczy w nieskończoną dal. Została tak na schodach przez długą chwilę, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Było to niewiarogodne widziadło. Nigdy sen nie mógłby być tak fantastycznie piękny. Ledwie ockniona patrzyła w ten widok, na poły wierząc temu, że sen już się skończył, a to, co się widzi, to już jest jawa. Olbrzymie łańcuchy gór ślepymi złotami, nakreślonymi przez skoki piorunu z wyżyny w dół, spadały tam w morze. Chropawe, dzikie, bezpłodne skały, ledwo-ledwo porosłe niską zielenią — góry rude, szaropopielate, czerwonawe, błękitne, granatowe — jedne za drugimi — bez końca! W wyżynie, na ich łańcuchu, na szczerbach poprzecznych — biała, osierocona i bezradna chmurka, przejrzysta jak ogon komety. Wargi Ewy poczęły szeptać dawno — dawno, od szkolnej ławy uwięzły w pamięci przecudny wiersz Lermontowa o chmureczce, co nocowała była w szczelinie góry granitowej… Rzęsiste łzy popłynęły z oczu na bezcenny widok tego wiotkiego i zwiewnego obłoczka, obrazu dawnego jej życia. — Już nie ma takiej Ewuni… — cicho jęczały usta.
U podnóża prostopadłych ścian trzaskały się i pieniły, lecąc z oddalenia szalonymi skoki, poranne fale morza. Wełny najprzezroczyściej niebieskie, nagle i w tejże samej chwili najintensywniej zielone, tryskające bryzgami białymi — co, jak oko zasięgnąć zdołało, obsiadły skałę fałdą ruchomą śniegu. W jasnym powietrzu unosiły się nad statkiem wielkie, białe rybitwy. Co chwila któraś z nich rzucała się z piskiem w ogromny warkocz zielonych fal, zostający na szlaku statkowym. Już z dawna wstało słońce, ale go za łańcuchami gór Korsyki nie było widać. Fale w oczach przybierały kolor damasceńskiej stali. Góry w świetle stawały się coraz groźniejsze. Otwierały się przed oczyma ich nieprzejrzane wnętrza i trzewia, ciosane toporem wieczności. Urok ich dziki ścigał się w oczach z urokiem morza. Oto ukazał się widzialny zewsząd olbrzymi cypel czerwony, nagi od stóp do głów, jakby był stosem gliny spalonej na kolor cegły. W szwach tylko tej góry czerwonej — Monte Rosso — którymi wody z wyżyny ściekają, a które muszą być groźnymi parowy[129], zieleniła się jakaś roślinność.
W łańcuchu szczytów, szeregiem jeden za drugim idących, ukazała się na najwyższym cyplu okrągła wieża dziwnego kształtu, coś jakby wielki moździerz, otworem zwrócony ku górze. Słońce na tej wysokości padało na czarne głazy bastionu i krzywy jego kształt dziko lśnił w szerokim niebie. Ewę popchnął naprzód niewymowny zachwyt. Tajemnicza strażnica, usadowiona tam na wysokościach łańcucha granitów, nad tym morzem bez końca wściekłym i huczącym, nad ziemią bezludną i bezpłodną, była najwyższym wyrazem bezczelności człowieka, była jak jego krzyk zuchwały, rzucony w słońce, w poświsty wichru pełnego morza i w głębię ziemskich przepaści.
Ewa szła przez pokład, oddając się coraz bardziej urokowi dzikiej na górach amfory. Przypadkiem rzuciła oczy w innym kierunku i spostrzegła Jaśniacha. Siedział sam na ławce wyższej części pokładu. Ręce jego leżały na balustradzie statku, płaszcz był rozpięty, czapka zdjęta z głowy. Ewa doznała ściśnienia serca na jego widok. Nie był to człowiek, lecz literalnie — pajęczyna. Czaszka, zapadłe oczy, kości twarzy, wychudłe ręce. Teraz na tej twarzy wyschniętej i posępnej leżał nieruchomy uśmiech zachwytu. Bandos miał oczy wlepione w strażnicę na górach. Gdy Ewa podeszła bliżej, tylko przelotnie i z widomą niechęcią rzucił na nią okiem. Po chwili mówił:
— Jakże pani… się czuje?
— Nieźle. Panie, a co to za wieża?
— Ba! Żebym to wiedział!
— Od czegóż pan jest jakiś tam… pisarz?
— Od tego, żeby wyd(ł)awcy mieli przecie co obdzierać.
— No, dobrze, ale kto mógł wynieść na te straszliwe góry taką nową górę?
— Jakieś to musiały byś morowce! Pewnie jacy, mniej zresztą obyci w świecie, Ligurowie, może Kartagińczycy, stamtąd, z południa — może Rzymianie.
— Wszystko… może… ale po co?
— A po to, żeby czatować na szanownych bliźnich, których się kocha jak siebie samego. Bliźni czasem skradał się pod te skały albo plądrował w dolinach.
— Kto by tu mógł co ugryźć, którędy lądować?
— A jednak pchali się tutaj najrozmaitsi — panowie Wandale (takich bym chciał zobaczyć!), Ostgotowie, Grecy z Bizancjum, Frankowie, Saraceni, nie mówiąc nic o rozbójniczych frantach z Pizy, Lukki, a osobliwie z Genui. Ach, śliczna pani! cóż to za wieża… Ona jest może nawet tak piękna jak pani. Wyobraźmy sobie drabów, którzy tam siedzą, sołdatów, którzy czatują patrząc w to przecudne morze i oddychając wiosennym zapachem macchii. Jakie musieli mieć oczy, jakie uśmiechy… Czy pani pamięta pieśń, którą śpiewali…
— Z trudnością mi to przychodzi pamiętać.
— Ich pieśń o morzu, o skałach, o żołdzie możnych panów z Lukki! A wyobrazić sobie kawalerów, którzy żeglują z daleka na swych galerach schłostanych pianami, żeby się nocą wedrzeć na skały i wydusić tamtych za pomocą stryków, wyrżnąć nożami, wytracić do nogi! Wmyślmy się, pani złotowłosa, w to słowo pirata, zbój morski! Wpatrzmy się w to morze chluszczące na ścianę brzegu. Czyliż to nie jest widoma dusza pirata, zbója morskiego? Zanim spalił łodzie nadbrzeżne rybaka, zabrał sieci napełnione, musiał czyhać po nocach i ciężko pracować za dnia. Zanim podpalił chatę, musiał się wspiąć po tej stromej skale. Jakże nędznym jest zbój dzisiejszy, wygrywający przy stole w Monte-Carlo w przeciągu kwadransa wartość życia setki umierających i własność stworzoną przez tysiące żywych…
— Przesada. Nie cierpię!
— Szkoda. Myślałem, że pani lubi przeżywać dzieje ludzkie.
— Ja ledwo mogę dać sobie radę z własnymi dziejami, a pan mi tam każe przeżywać „dzieje ludzkie”.
— Nie każę, tylko radzę. Pewien bardzo mądry staruszek, Ralf Waldo Emmerson, tak mówi: „Nie szukajmy na zewnątrz wiedzy naszych dziejów; nauczmy się wyczytywać je w nas samych”. Twierdzi on, że historia powinna przestać być szpargałem i że trzeba koniecznie wygrzebać historię ze szpargałów. Historia, według niego, powinna chodzić wcielona w każdym człowieku. Wymaga on od człowieka, żeby mu dał uczuć, jakiego jest wieku, ile wieków przeżył. I mówi jeszcze:
„Jeśliś jeszcze nie odbył twojej wojny krzyżowej i twojej rewolucji francuskiej, spiesz się, bo inaczej nie będziesz mógł należeć do pokolenia dzisiejszego”.
— Już raz słyszałam, słyszałam…
— Co pani?
— Ach, nie warto mówić! Słowa!
— To by znaczyło, że pani już przeżyła jakąś ruinę Psammenita, tryumf podłego Kambizesa, jakąś wojnę krzyżową i rewolucję francuską.
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. I, co prawda, nic mię to nie obchodzi.
— Mówię o rzeczy bardzo zrozumiałej, więc tylko zupełna niechęć pani może to odtrącać. Jak sobie pani zresztą chce…
Odeszła na sam koniec statku. Błądząc to tu, to tam, widziała ciągle Jaśniacha. Siedział znieruchomiały, zgarbiony, z oczyma utopionymi w widoku morza. Zbliżywszy się usłyszała, że nuci półgłosem jakąś pieśń, jakieś zawodzenie… Oparła się łokciami o poręcz jego ławki i z dziwną rozkoszą słuchała przejmującego głosu. Jaśniach śpiewał samemu sobie hymn Walta Whitmana, niedającą się przełożyć pochwałę bytu, psalm wzniosły wyrwany z piersi człowieczeństwa: