W tej części statku nie było nikogo. Ewa stała obok Jaśniacha i patrzyła na rozwarty widok. Przejął ją dreszcz zgrozy.
Poczuła, że płynie do miejsca swego przeznaczenia, że zamyka się w skalisty obręb, z którego nie ma już dla niej wyjścia.
Na pokładzie zjawił się bosy mousse[138] okrętowy i począł przygotowywać do wywieszenia pawilonu okrętowego.
W chwili właściwej majtek ów wspiął się na sznurową drabinę i jak pająk zawisł w powietrzu. Patrząc na niego Jaśniach znowu otrzymał dar owego uśmiechu, który już Ewa widziała na jego twarzy, a który ją napawał trwożną czcią dla tego człowieka.
Niespodzianie dla samej siebie, jakby pod wpływem widoku tych gór i pod wpływem cudnego zapachu macchii, zbliżyła się jeszcze bardziej do posępnego towarzysza drogi. Ogarnęło ją i popchnęło ku niemu niewyjaśnione wzruszenie. Nie wiedząc dlaczego, zadrżała… Ale wraz z tego drżenia wyłoniło się nieodwołalne, żelazne powzięcie duchowe:
— Panie — rzekła cicho, dotykając ręką jego ręki — muszę panu powiedzieć, kim ja właściwie jestem. Musi pan to wiedzieć.
— A mnie to po co? Ja nie chcę!
— Ja… zabiłam swe własne dziecko.
Twarz Jaśniacha zesztywniała w tym samym co przedtem uśmiechu, ale nie zmieniła się ani o jotę. Ręka jego poczęła gładzić łagodnie dłoń Ewy. Oczy były zwrócone na okrągłe i poszarpane cyple gór. Zdawało się, że nie dosłyszał tego, co powiedziała. Czuła tedy konieczność powtórzenia tego samego, wymówienia głośno… Ale przycisnął jej rękę, jakby na znak milczenia.
— Patrz, Ajaccio!… — mówił cicho. — Tam się w ciasnej uliczce urodził Napoleon, którego niedościgły Hoene-Wroński nazywa „człowiekiem całej kuli ziemskiej”. Pomyśl, ilu on ludzi zamordował, aby spełnić swe dzieło. Podnieśmy się ku niemu — i patrzmy mu prosto w oczy nieustraszoną źrenicą. Stańmy się jego następcami z ducha.
Już z wolna statek przybijał do przylądka, na którym stoi Ajaccio. Zanim skołataną nawę przymocowano linami do kamiennego bulwaru, widać było zgromadzonych tam mieszkańców głębokiej, zapadłej prowincji. Zeszło się pół miasta patrzeć na przybyszów. Oglądano ze szczegółową bacznością każdą osobę kroczącą przez pomost, a szczególniej każde odzienie, niesione przez danego reprezentanta Europy na samotną wyspę Korsykę.
— Oj, do licha, Kielce! — jęknął Jaśniach. — Tylko w Kielcach (no — może zresztą i w Suwałkach!) da się widzieć takie twarze między urzędnikami z powiatu, guberni i pałaty[139]… Kielce! Jak mi Bóg miły…
— A toż to przecie także chyba lud… — zemściła się Ewa, wyswobodzona już z poprzedniego nastroju. — Trzeba, żeby się pan wzbił na wysokość uniesienia.
Jaśniach zachichotał krótko i dziwnie smutno. Zmierzył Ewę niewyjaśnionym spojrzeniem i wielkimi krokami ruszył ze swym tłumoczkiem we drzwi komory celnej.
W małym hoteliku, już niemal zamiejskim, przy ulicy Cours Grandval, mieściły się na trzecim piętrze sąsiadujące ze sobą pokoje Jaśniacha i Ewy. Łączył te pokoiki balkon z białego marmuru, wychodzący na stronę południową.
W izbach tych było pełno słońca, pełno zapachu wielkich fiołków, świeżej woni macchii, przesycającej korsykańskie powietrze — i pomarańcz, których sad rozległy rumienił się w dole. Palmy siedziały wszędzie, już tłumnie, przy najlżejszym powiewie południowego wietrzyka cicho a sucho szeleszcząc. Eukaliptusy wybuchały w wyżynę, ponad domy czteropiętrowe.
W rogu ogrodu przechylało się przez jego wielki mur ciemnoróżowe drzewko gorzkiego migdału, nęcąc wzrok, jak dziecko prześliczne, rozbawione w promieniach słonecznych. Wszystkie gałęzie miało oblepione kwiatem, a liścia jeszcze ani jednego.
Stało się ono dla oczu Ewy, gdy je po raz pierwszy ujrzała, „gałęzią odpuszczenia”. Tak je nazwała. W dobie przybycia, późnym wieczorem usłyszała słowika, a następnego ranka, wnet po przebudzeniu — kukułkę. Te głosy ozwały się w uchu i zostały wysłuchane przez serce jako pozdrowienie ze świętej, dalekiej ojczyzny, jako głosy przebaczenia wszystkich grzechów, które była popełniła. Tej nocy po przybyciu Ewa spała nadzwyczaj twardo, kamiennym snem, który (zdało się jej w chwili ocknienia) trwał przez mgnienie powieki.
Wczesnym rankiem puściła się w drogę. Idąc gościńcem nadmorskim, prowadzącym na zachód, zaznajamiała się ze srebrnoszatymi[140] gajami oliwy i dumała wśród ich koślawych pniów, pod powikłanymi konary, które do niej wyciągały swoje cieliste ramiona. Patrzyła z zachwytem, jak się te gaje wynurzają z tła ciemnej zieleni i pną w górę po skałach, błyszcząc na nich gdyby szronem okryte. Witała się z winniczkami zstępującymi ku morzu ze słonecznych stoków górskich; gapiła się gapieniem wielkim na zagajniki kasztanów — i na niezmierzone ponad ich koronami obszary kamiennej pustyni. Tu i owdzie zatrzymywała ją (zatrzymywała w dosłownym znaczeniu tego wyrazu) prześliczna wistaria, wiosenna krasa Południa, błękitnymi sploty przesypująca się z wyżyny nagich murów na drogi bite, zwisająca, jak bajeczne włosy nimfy Kalipso, ze sztachet zaczarowanych ogrodów.
Ani się spostrzegła, ani obejrzała, kiedy bardzo daleko odeszła od wielce brudnych ulic tak często wymienianego w historii nowożytnej miasta Ajaccio. Skręciła nieco z drogi bitej i była na samym brzegu morza. Słońce już bardzo przygrzewało. Weszła też z rozkoszą w prześliczne templum, za rubież cienia wielkiej pinii nadmorskiej. Ta pinia miała korę szarą, porzniętą w grube skiby, pień zasię pochyły i rozwidlony ku szczytowi na kilka konarów o barwie czerwonawożółtej. Aczkolwiek tak wielka, tak daleka i aż nadmorska — wielka pinia przypominała sosnę znad Świdra, jak siostra przypomina siostrę. Igły miała dłuższe, szyszki o kształcie inakszym, ale tak samo żywiczne obary i ślepe osmoły ciekły z jej ran na grubą korę i, tak samo jak w gałęziach tamtej, mały ptaszek sikorka, poświstując samemu sobie, wydłubywał smaczną strawę z łupinek szyszki.
Ewa utkwiła w tym miejscu. Siadła na małej skałce pod pinią, podparła głowę rękoma. Nogi jej stały na suszy, lecz już w tym miejscu, dokąd przychodziło morze. A przychodziło do bujnej i wyniosłej trawy, jak gruby kożuch osłaniającej głęboki granit. Błękitne, przezroczyste fale, wydłużając się i płaszcząc, czołgały się do stóp. Zawsze jednakim głosem zwierzały coś słuchaczce, niby niemowa, który by usiłował dźwiękami wyrazić głębiny i ciemne tajemnice swego żywota. Dookoła była wielka cisza. Wiatr sączący się przez gałęzie pinii sprawiał szum, który jeszcze podwajał wyrazistość ciszy. Ewa popadła w otrupienie duchowe i w bezmoc fizyczną. Oczy jej spoczywały na każdej fali idącej do brzegu — chłonęły ulotny błękit przelewający się w jej głębi przezroczystej do zielonego zatajenia. Śniło się, że to ów błękit, tak śliski i ruchomy, wydaje morski szum… Kiedy zaś oczy wznosiły się wyżej, gdy ogarniały zatokę i to miejsce rozpostarte, gdzie się zatoka przemienia w dalekie, nieskończone morze — dusza leciała…
Wygięta, miękka linia — ni to okrągły wał na widnokręgu — świetlista jak samo światło, nieruchoma, a przecież idąca ku oczom, linia nieskończona, niemająca początku ni końca — wydzierała z piersi serce. W piersiach zostawała próżnia, żądza ogromu — i wzdychanie z tej próżni ku nieskończoności. Ku czemuś bez granic, ku miejscu za światem, ku widokom pozaziemskim dźwigały się opuszczone ręce. Ani cienia wiedzy o tym, co to za uczucie. Konieczność… Nie — tylko pragnienie obszaru, wchłonienia[141] ogromu. Żądza ta nie dawała się osaczyć myślom i okryć nagości swojej znaną formą pojmowania. Była to jakowaś wiedza wewnętrzna, bytująca za murem myśli. Dźwigała się z duszy niby zapach z obszarów macchii…