W odwieczerza dżdżyste i słotne, kiedy Paryż stawał się czarnorudy i oślizgły od ciekłego błota, w godzinach, kiedy nie było gdzie iść, tłukła się w ścianach swego mieszkania i „była zamknięta w chillońskim lochu melancholii”. Zjawiały się w głowie złe myśli i ziewała wygasła próżnia wzruszeń minionych. Ażeby nie dać się „chillońskiemu świństwu”, układała plany nowego życia. Miała przed oczyma dwie zmory. Nie myślała o nich nigdy na serio, gdyż o niczym nie myślała w taki sposób. Ale zmory stały u progu jej domu i każda myśl twórcza wiedziała o nich, że stoją.
Pierwsza zmora — to była pewność, że Szczerbic wie o tym, co zrobiła z dzieckiem. Druga zmora była ta, że wkrótce, a przynajmniej kiedyś, wyszastają się pieniądze. Nie mogła ich nie rzucać, nie ciskać na prawo i na lewo, bo nie mogłaby wyżyć bez ciskania, ale drżała licząc, wciąż licząc to, co zostało. Nieraz już snuło się w myśli marzenie, żeby szaleć coraz bezmyślniej, bujniej, wspanialej, prędko wydać wszystko i dojść do tego krańca, który gdzieś tam ukazywał się poza wszystkim. Nie wiedziała jednak, co to za kraniec… I na myśl o nim — wzdrygnienie ohydne. Gardziła nim… Znowu skupowała suknie, mantyle, kapelusze, buciki, Dent's gloves, najwyszukańsze pończochy, bieliznę, perfumy…
Poza dwiema zmorami stała u jej drzwi pewna konieczność, mglista, niejasna mgławica.
I oto pewnego dnia, kiedy przez okno wlewało się chmurne światło, mgławica nasunęła się przed oczy. Ewa siedziała na niskim foteliku. Wysokie i szerokie okno sięgało do samej posadzki, a wychodziło na wielki, żwirowany plac de la Nation. Z tej wyżyny widać było na krańcach horyzontu mdłą linię lasu, skrawek pola. Ewa podparła głowę obiema rękami i patrzyła w dal senną, mglistą, zadymioną. Nuciła lekką piosenkę…
Ciężkie powieki przymknęły się niepostrzeżenie i gdy usta jeszcze szemrały melodię, gdy oczy jeszcze widziały daleki szlak, gdy uszy słyszały łoskot i zgiełk uliczny, dusza patrzyła w krajobraz daleki, w rzeczywistość bardziej istotną niż wszystko, co działało na zmysły. Jakże dziwnie uczuła się szczęśliwą! Och, tak… Mała, niziutka trawa… Traweczka jak mech… Zmoczona wszystka wodą, obciążona nad miarę kroplami, które na wątłych piórkach leżą. Kępką samotną ścielą się ubożuchne, białe, górskie kwiatki. Około sosnowych pniów leżą brunatne place zeschniętych igieł. Na każdej gałązce i na każdej igle świeci się woda. Słońce przenika w szczeliny między gałęziami i na mokre, blade trawy kładzie urok niewysłowiony. Jakiż urok! Kształty znikome odziemków, krzywe linie gałęzi, liliowe cienie igieł… Z czarnej ziemi wystają tu i tam pniaki drzew dawno ściętych. Teraz je dopiero ujrzała… Rozmyte przez niezliczone strumienie deszczu, pożarte przez zgniłą pleśń… Każdy z tych pniaków — to chyba twarz… Lica straszliwe, przeklęte i odtrącone! Tylko dla nich to jasne słońce nie świeci, deszcz żywotwórczy tylko ich jednych nie pielęgnuje. Wiatr dla nich — to niszczyciel. Toteż łkanie tych pniaków nieme w samotni, głos, którego nikt nie dosłyszy!… To Vizzavona…
Spod nikłej murawy wynurzają się okrągłe i podługowate kamienie, szare i cętkowane barwiście jak skóra żmii. Młody świerczek wyrasta z wilgotnej ziemi. Cienki jak kwiat, jak delikatne pióro. Jasna jego zieloność wyrywa się z czarnoleśnej masy, wyciąga ręce blade i przezroczyste. Las zadumany, nieruchomy. Sinozielone mchy jak delikatna osędzielizna stroją pnie. Odziemki drzew stają się w słońcu seledynowe…
Aż oto nad szczytami drzew, w niebiosach, objawiły się niewiarogodne kształty gór. Jesienne, świeżo spadłe śniegi okryły je od podnóża do szczytów. Pierwszy to raz wyszły z chmur czarnych, z mgieł gęstych, z deszczów ulewnych. Oczy witają się z nimi jakby z obłoki wiosny, co spadły na zręby gór i rozsypały się na pochylniach przepaści — a wrócić już po wtóre na skrzydła wiatrów niebieskich siły nie mają. Chłód. Niemal zimno. Taka cisza… Potok samotny, potok wieczny wlecze po ostrych kamieniach swój szum, swój szum…
Ocknęła się. Podniosła głowę.
Odraza! Przed oczyma — bure, fałdziste obłoki, jak gdyby wymiona olbrzymie, obciążone do pełnej miary, wlokły się ku wschodowi w dymach, tuż ponad dachami, raz w raz poganiane przez wicher.
Wędrowcy posępni, idący w swą własną drogę. Spłacheć rudej roli, tak daleki, że widzi się jakoby chmura… Ta jego wkładka w horyzont nastręczała się oczom i uporczywie, ościeniem nastawiła myśl o miejscu na ziemskim padole, gdzie spocząć wreszcie trzeba. Zmoczone dachy, nasiąkłe wilgocią… Oślizgłe i odęte mury… Wiatr uderzał w szyby — ni to pierś i skrzydła pierzaste, poławiane kędyś w chmurach. Och, jakże wzdychał wiatr!…
Naraz z ciemnych i skłębionych mgławic — wyszła myśl niezłomna: nie ma innej rady, tylko wyjść za mąż za Jaśniacha. Bez niego niepodobna wracać do Warszawy. Jeżeli za niego wyjść — to można wracać. On wszystko przebaczy. Wszystko wyznać! Ach, jemu wszystko wyznać! Niechby naznaczył pokutę, jaką by chciał! Oddać mu resztę pieniędzy na te jakieś tam jego cele. Przyłożyć ręki do tego, co każe robić, przyłożyć ręki, ale tak, żeby martwe rzeczy poczęły chodzić, żeby kamienie wzdychały! Rzucić się jeszcze do nóg światu i przebłagać świat! Strasznie pracować… — wyszeptała z namiętną, z dziką rozkoszą…
A Szczerbic? Zadrżała jak od zimna i znowu ściągnęły ją dreszcze. — Mógłby się mścić… Mógłby powiedzieć Horstowi. Horst Barnawskiej. Teraz tamte małpy nic jeszcze nie wiedzą. Ale czyżby Szczerbic był zdolny? Jeśli go podrażnić tym wyjściem za Jaśniacha — może być zdolny. (Oni są zdolni do wszystkiego, jeśli im się nie oddać).
Gdyby zaś można mieć jego słowo honoru — „nieskalane” — gdyby przysiągł… Nazywać się — Jaśniachowa. Któż znajdzie? Zamieszkać w Krakowie, w Lozannie… Zerwać wszelkie stosunki z Barnawską, z Horścikiem i z tym… Szczerbicem. Ale jakże z nim zerwać, kiedy on wie? Nie można wrócić do kraju, póki on nie da uroczystego słowa honoru. A jak zażądać, jakim sposobem zażądać? Kiedy zażądać?
Przymknęła oczy i rozważała przebiegle, kiedy zażądać. A wszakże od dawien dawna wiedziała, kiedy zażąda tego słowa honoru. Zacisnęła mocniej powieki i z wolna popadła w głuchy, cichy, półrozkoszny nie-sen. Obrazy piękności, którymi mogła władać dowolnie, napełniły pokój… Dumanie stawało się nienasycone, nieposkromione, mocne jak szpada idąca na przebój.
„Dobrze…” — rzekła sobie nareszcie.
Westchnęła. Oczy objęły daleki szlak lasu. Serce biło cicho, jak wiosło, co ledwie się porusza w mdlejącej dłoni.
Nagły dźwięk dzwonka wyrwał ją z sennego odrętwienia. Wstała z miejsca i wyciągnąwszy przed się ramiona zdusiła w piersiach krótki szloch. Concierge'ka, od której wynajmowała swe dwa pokoiki, podała jej list, przyniesiony przez czyjegoś lokaja. Ewa rozerwała kopertę i nie miała chęci czytać listu. Domyśliła się, od kogo. Szczerbic pisał:
„W tych dniach wyjeżdżam do Warszawy. Może pani ma jakiekolwiek do kraju zlecenie. Załatwię wszystko z miłą chęcią. Czekam na łaskawą odpowiedź w kawiarni Becka na rogu placu”.
Post scriptum opiewało:
„Gdyby pani raczyła sama pofatygować się na chwilę do wymienionej kawiarni i ustnie polecić mi, co mam w Warszawie wykonać, byłbym bardzo wdzięczny”.
Ewa przez chwilę z uśmiechem i przymkniętymi oczyma ważyła ten list na dłoni. Wreszcie rzekła do concierge'ki[155]: