Pomimo tego rozstroju nie mogła nie poddać się urokowi dzieł artyzmu, które miała przed oczyma. Były tam prześliczne — można doprawdy powiedzieć: boskie — surimona, japońskie kolorowe drzeworyty z pozdrowieniami, trzymane w barwach nikłych a rozmaitych nieskończenie, były podobizny utworów Segantiniego, Vatenabe Gauguina, niektóre sztychy Goyi i czupiradła Hogartha, dawne staloryty angielskie z Perditą, Musidorą, Georgianą Devonshire Gainsborougha, z Nelly O'Brien Reynoldsa… Ewa trafiła na reprodukcję Źródła miłości Segantiniego i poczuła na widok tego cudu sztuki, że za chwilę zapłacze. Szczerbic siedział po drugiej stronie stolika i pomagał przewracać ryciny. Kiedy niekiedy wskazywał delikatnie na pewne szczegóły, na barwy srebra, wytłoczenia i połyski barw, jak gdyby logarytmy kolorów w drzeworytach Japończyków, tłumaczył, co znaczą napisy u Goyi, Hogartha, Reynoldsa, Tomasza Gainsborougha, Beardsley'a. Nie widziała go i nie mogła podnieść oczu. Bała się, że będzie wskutek depresji oddychać szybko i że on to spostrzeże. Ze wszystkich sił tłumiła rumieniec; który palił się i rwał na twarz z głębi ciała.
— Jakże napiszemy nasz cyrograf? — rzekł wesoło.
— Nie wiem, jak się to pisze… — mruknęła półsmutnie. — Widzi pan, chciałabym jeszcze kiedykolwiek być w Warszawie.
— Chce pani, żebym dał słowo, że nie zająknę się przed nikim o tamtej smutnej chwili? Czy tak? Że nawet w sądzie?
— Ja nie wiem, czego chcieć… Bałam się pana.
— I teraz jeszcze boi się pani?
— I teraz jeszcze.
— Przysięgam na Boga, na ten krzyż, na mego ojca, na pamięć matki, na mój honor, na tę moją prawą rękę, na moje nazwisko, że nigdy pani nie skrzywdzę!
— Już pan raz przysięgał. Ja nie wiem zresztą, po co to robię. To jest z mej strony głupie i podłe!…
— A teraz boi się pani jeszcze?
— Nie. Już o tym nie mówmy!
— Och, tak. O czym innym! Dobrze?
— Dobrze.
— A co by pani sprawiło przyjemność? Mój Boże, gdybym ja wiedział! To jest, właściwie, przecież wiem…
— Pan gra?
— Gram trochę… „sobie, nie komu, swe, nie cudze rzeczy”…
— Proszę mi zagrać…
— A jak znudzę?
— Toteż grać bardzo ładnie.
Usiadła głębiej w swym miejscu, zasunęła się w kącik. Szczerbic odwrócił krzesło, znalazł się przy fortepianie i począł grać natychmiast.
Spłynęła melodia przedziwna, przeszywająca, żałosna. Tony te spadły na Ewę niespodziewanie i wraz oplątały ją wszystkie niepojętymi pętami. Czuła narzuconą bezsilność, jak gdyby jej związano ręce i nogi. Głos główny, głos żałosny jak sztylet zamierzał się do ciosu i niby zdradziecka ręka odskakiwał przed uderzeniem. Zamieć tonów porywała na wysokość, pędziła wyżej, i wyżej kędy już nie ma tchu. Aż wreszcie — szczyt. Niebo rozwarte. Jasne śmieją się chmury. Ulga spływa w powiewach prześlicznej muzyki… Oto chwila, kiedy rozwiązuje się niemy język samotności i język niemych jej pociech, błądzących nad przepaściami. Jeszcze jeden, jeszcze jeden niedostępny gradus do najwyższego ołtarza, skąd ukojenie spada lekko i lekko jak płatek zwiędłej róży po falach cichego wiatru. Ręka ojcowska, kojąca, miękka dłoń na czole. Łzy kapią na włosy nierządne, na oczy bezwstydne, na ramiona całusom męskim wydane, które on wyhodował w czystości. Cichy i mroczny wieczór w opuszczeniu i beznadziei. Lecz jeszcze radosne marzenie o przyszłych dniach drży w sercu. Prosi się serce ostatnim swoim uderzeniem: zabrzmij raz jeszcze, o melodio miłościwa…
Lecz oto nagły cios! Głos niewiadomy, potężny i obcy wszystkiemu, co jest na świecie, wybuch z rozgwaru tonów. Wszystko to, co jest w rosyjskiej duszy, a czego nie ma w żadnej innej, wszystko, co się zawiera w niewytłumaczalnym i jedynym słowie — swirepyj[157] — rzuciło się na duszę. Porwał wszystko i poszarpał wicher szaleństwa. Skurcz boleści wstrzymał serce w biegu. Wychynął z nicości jakowyś potworny dialog rozpętanych gniewów. Dały się słyszeć wrzaski, pomruki i groźby potworów przeciwko samotnej duszy, trzęsącej się w pustce i pohańbieniu. Oto upadła już jej głowa i bez sił leży. A i wówczas nie ustaje, lecz wzmaga się rozpacz. Lecą dźwięki! Nie — to nie dźwięki! To promienie księżyca na ścianach izby w mieście dalekim, to jęk ponocny, to płacz dzieciątka uduszony… To skarga rozpostartej na ziemi, zdeptanej i skarżącej się głębinie, która pochłonie ją, jak innych pochłonęła… Ostatnie niedokończone nuty porwały świadomość i, zdało się, zniszczyły ją zupełnie.
Szczerbic przerwał na chwilę.
— Co pan grał? — zapytała.
— To? Niektóre miejsca z pierwszej części Symfonii patetycznej Czajkowskiego. Ale już dosyć!
— Nie! Jeszcze!
— Co grać?
— Jeszcze to!
— Nie chcę, nie mogę. Zagram pani takiego Motyla Griega. Dobrze?
— „Motyla” — cha-cha!
— Dlaczego się pani śmieje?
— Tak sobie… Przypomniałam sobie pewnego motyla. Był czas, kiedy byłam motylem. Czy pan uwierzy? Nie, za nic nie chcę słuchać Motyla. Tamto, panie!
Gdy Szczerbic zaczął grać znowu allegro pierwsze i drugie tejże Symfonii, cicho wstała ze swego miejsca. Idąc bez szelestu po dywanie, zbliżyła się do niego. Stała z tyłu, za krzesłem. Uczyniła to niemal bez wiedzy o tym, co robi, wbrew woli, ze wstydem, który jednak nie panował nad samowolnymi ruchami. To muzyka dźwignęła ją, kazała wstać z miejsca i iść ku fortepianowi. W locie błysnęła myśl, że nigdy Łukasz nie sprawił jej takiej rozkoszy, żeby dla niej samej grać, jak gra Szczerbic. Szczerbic zaś gra dla niej jedynej i mówi do niej przez usta muzyki.
Zdyszana, pąsowa od ognia wstydu stała jak ciche widmo. Gdy przewinął się pewien akord przewodni, grający półodwrócił głowę. Głęboka radość świeciła się w jego oczach jak samolśniący blask. Posunął po dywanie lekkie krzesło w pobliżu stojące i podał je Ewie. Usiadła. Musiała usiąść tak, jak stało krzesło: nieco za nim, a tak blisko, że ramieniem opierała się o poręcz krzesła.
Począł znowu grać. Na twarz jego występował i gasł żywy ogień. Ewa z wolna — z wolna zsuwała się i podpadała pod władzę muzyki. Widziało jej się w marzeniu mocnym jak rzeczywistość, że gdzieś w kraju jest w pobliżu traktu, gościńca, polskiej naszej drogi, zalanej garusem[158] marcowego błota. Spostrzegła w gęstej mgle małą dziewczynkę, drobne dziecko opuszczone. Nogi jej w dziurawych trzewiczynach toną w błocku tak gęstym, że za każdym krokiem naprzód i w tył padają strzały i bryzgi. Sukienka na niej „szkocka”, chusteczka żółtawa na głowie. Wicher dmie. Ze starej, obłamanej, wyschłej topoli lecą liście. Co to za dziecko i czyje? Nawija się na usta, podpowiedziane przez muzykę, słowo najbardziej polskie: — sierota. Widok tej nędzy i tego smutku, któremu nic się poradzić nie może, sprowadził nieoczekiwany zwrot do gniewu i odepchnięcia, do wyniosłości i pogardy. Melodia powtarzająca się, kierownica marzeń, poczęła mętnieć, posunęła się w mglistość, zostawiając po swym odejściu niezwalczony zaród siły. Wszystko w melodii tej stało się brakiem normalnego biegu, wszystko stało się bezwzględnym wyładowaniem innerwacyjnych stanów uczucia. Natomiast dała się uczuć ślepa i bezwzględna rozkosz namiętności. Ewa zacisnęła zęby, rozwarła powieki i brnęła w rwący a bezdenny nurt uniesienia.