– Zapraszam – zachęciłam go. – Z kulą w karku upadek nie będzie tak bolesny.
Zamilkł.
Pistoletu nie wypuszczałam z rąk aż do bramy Arteku. I już otwierając drzwi samochodu, powiedziałam:
– Aha, jeszcze jedno, chłopaki…
Popatrzyli na mnie z nienawiścią. Ileż siły bym z nich wypompowała, gdybym była w formie!
– Nie próbujcie mnie znaleźć. W przeciwnym razie ta noc wyda wam się rajem. Jasne?
Nie było odpowiedzi.
– Milczenie uznaję za zgodę – podsumowałam, chowając malutki astra club do torebki. Idealna broń dla drobnej kobiety… tylko przez kontrolę musiał ją przenieść Paweł.
Poszłam w stronę bramy. Nissan ruszył z rykiem silnika. Miejmy nadzieję, że pechowi gwałciciele wykażą się odrobiną rozsądku i powstrzymają od zemsty…
Zresztą, za kilka dni drobni bandyci nie będą dla mnie żadnym problemem…
W taki oto sposób dojechałam o drugiej w nocy do Arteku, gdzie miałam regenerować swoje siły.
„Jeść bulion” – jak wyraził się Karol Lwowicz, wypisując mi niezbędne zezwolenie.
Każdy wzorowy radziecki pionier powinien zrobić w życiu trzy rzeczy: odwiedzić Lenina w mauzoleum, spędzić lato w Arteku i zawiązać chustę oktiabrionokowi *. Następnie powinien przejść do kolejnego stadium swojego rozwoju – zostać komsomolcem.
Ja w swoim niedługim pionierskim dzieciństwie zdążyłam wypełnić tylko punkt pierwszy. Teraz miałam szansę uzupełnić braki.
Nie wiem, jak za czasów ZSRR, ale teraz wzorcowy obóz dziecięcy wyglądał bardzo solidnie. Ogrodzenie wokół terenu zostało naprawione, przed wejściem dyżurowała ochrona. Wprawdzie broń nie rzucała się w oczy, ale krzepkie chłopaki w milicyjnych mundurach i tak robili wrażenie.
Obok stróżów porządku stał czternastoletni pętak. Może to echo dawnych czasów, gdy rozbrzmiewały trąbki, walono w bębenki i szeregi pionierów szły na plażę zażywać wodnych rozrywek w określonym porządku?
Szczerze mówiąc, spodziewałam się biurokratycznej drogi przez mękę. Albo przynajmniej niebotycznego zdumienia ochroniarzy. Ale chyba zdarzało się już, że zastępowi (teraz moje stanowisko nazywało się bardziej zwyczajnie – opiekunka) docierali do Arteku w środku nocy zachodnimi wózkami. Jeden z wartowników zerknął na moje dokumenty – prawdziwe, wyrobione i potwierdzone we wszystkich odpowiednich instancjach, udokumentowane pieczęciami i podpisami – i zawołał chłopca.
– Makarze, zaprowadzisz Alicję do dyżurnego.
– Aha – burknął chłopak, spoglądając na mnie z zainteresowaniem. Fajny chłopaczek, żadnych kompleksów. Widzi ładną dziewczynę i nie krępuje się okazać zaciekawienia. Daleko zajdzie…
Szliśmy obok długiego rzędu tablic z planem dnia, ogłoszeniami o jakichś wydarzeniach, dziecięcymi gazetkami ściennymi… Strasznie dawno nie widziałam gazetek ściennych! W końcu weszliśmy w skąpo oświetloną aleję. Przyłapałam się na tym, że mimo woli rozglądam się na boki, szukając gipsowych posągów trębaczy i dziewczynek z wiosłami. Ale już ich nie było.
– Jest pani nową zastępową? – zapytał chłopiec.
– Tak.
– Makar – podał mi rękę z godnością.
– Alicja. – Wymieniliśmy uściski dłoni. Z trudem powstrzymałam się od uśmiechu.
Między nami było najwyżej dwanaście lat różnicy, a już, nawet po imionach, widać było, jak się wszystko zmienia. Gdzie się podziały Alicje rodem z utworów Bułyczowa i Carrolla? Odeszły w ślad za gipsowymi trębaczami, pionierskimi sztandarami, utraconymi złudzeniami i niespełnionymi marzeniami. Odmaszerowały w szeregu, z zawadiacką pieśnią na ustach… Odtwórczyni roli Alicji w filmie *, w której niegdyś kochali się wszyscy chłopcy Związku Radzieckiego, teraz pracuje sobie spokojnie jako biolog, z uśmiechem wspominając swój romantyczny wizerunek.
Przyszli inni: Makar, Iwan, Jegor, Masza… Stałe prawo przyrody – im cięższa sytuacja w kraju, w im większe bagno wdeptuje się jego mieszkańców, tym silniejszy staje się pociąg do korzeni, do starych porządków, do starych imion i rytuałów. Te wszystkie Iwany i Masze wcale nie są gorsi. Może nawet lepsi? Poważniejsi, bardziej skoncentrowani, nie związani z ideologią i pokazową wspólnotą. I znacznie bliżsi nam, Ciemnym, niż Alicje, Sierioże i Sławy…
A jednak trochę przykro. Może dlatego, że my byliśmy inni, a może dlatego, że oni się tacy stali?
– Przyjechała pani na krótko? – zapytał z powagą chłopiec.
– Tak. Mam zastąpić przyjaciółkę. W przyszłym roku znowu spróbuję przyjechać.
Makar skinął głową.
– Niech pani przyjedzie, tu jest bardzo fajnie. Ja też przyjadę w przyszłym roku. Będę miał wtedy piętnaście lat.
Albo mi się wydawało, albo w oczach tego czarta też błysnął ognik.
– A jak skończysz piętnaście?
Pokręcił głową i powiedział z wyraźnym żalem:
– Można tylko do szesnastu. Zresztą, jak skończę szesnaście, to chcę wyjechać do Cambridge.
Omal się nie zakrztusiłam.
– To dość ekskluzywna uczelnia, Makarze.
– Wiem. Wszystko zostało zaplanowane pięć lat temu, proszę się nie martwić.
Oho, pewnie syn jakiegoś nuworysza. Tacy faktycznie mają wszystko „zaplanowane”.
– Poważnie myślisz. Zostaniesz tam?
– Nie, po co? Otrzymam odpowiednie wykształcenie i wrócę do Rosji.
O rany, jaki poważny dzieciak. Wśród ludzi trafiają się zabawne egzemplarze. Szkoda, że nie mogę przetestować jego zdolności Innego… Tacy chłopcy są nam potrzebni.
Za swoim przewodnikiem skręciłam z wymoszczonej kwadratowymi płytkami dróżki na wąską ścieżkę.
– Tędy będzie bliżej – wyjaśnił chłopiec. – Niech się pani nie martwi, ja tu znam każdy kąt…
Szłam za nim bez słowa. Było ciemno, mogłam liczyć tylko na swoje ludzkie zdolności, ale jego biała koszula świeciła w ciemności jak latarnia.
– Widzi pani światło? – zapytał Makar, odwracając się. – Proszę iść prosto do niego, a ja lecę…
Chyba postanowił sobie ze mnie zażartować… Do światła było co najmniej trzysta metrów, droga prowadziła przez zarośnięty park. Będzie miał czym się pochwalić przed kolegami: zaprowadził nową wychowawczynię w krzaki i tam porzucił…
Ale gdy Makar odwrócił się i zrobił krok, zaczepił o coś nogą, wydał okrzyk i upadł. Ale numer…
– No proszę, a mówiłeś, że znasz tu każdy kąt – nie wytrzymałam.
Nie odpowiedział – sapał, rozcierając rozbite kolano. Przysiadłam z boku, zajrzałam mu w oczy:
– Chciałeś ze mnie zakpić, co?
Chłopak popatrzył na mnie i szybko odwrócił wzrok. Wymamrotał:
– Przepraszam…
– Ze wszystkich sobie tak żartujecie?
– Nie…
– Czym sobie zasłużyłam na ten zaszczyt?
Nie od razu odpowiedział.
– Wyglądała pani na tak pewną siebie.
– Oczywiście – przyznałam lekko. – Jechałam tu z przygodami. Omal mnie po drodze nie zabili, ale jakoś się wykaraskałam. To jaką mam mieć minę?
Cała jego powaga i pewność siebie znikły. Kucnęłam obok i zażądałam:
– Pokaż kolano. Zabrał ręce.
Siła. Wiedziałam, że w nim jest. Niemal czułam bijącą z chłopca siłę: zrodzoną bólem, urazą, wstydem… Ostrą i czystą siłę… Prawie mogłam ją wziąć – jak każda Ciemna Inna, której siłą jest cudza słabość.
Prawie mogłam.
A jednak to nie było to. Makar siedział z zaciśniętymi zębami, nawet nie jęknął. Trzymał się i trzymał siłę w sobie. To dla mnie teraz zbyt dużo…