Выбрать главу

Skinęłam głową. Nastia machnęła ręką.

– Ale co ja ci tu opowiadam? Na pewno świetnie sobie poradzisz. I mimo to przez piętnaście minut wprowadzała mnie w tajniki rozkładu dnia, prosiła o zwrócenie szczególnej uwagi na jakieś dziewczęta, które, rozwinięte ponad wiek, już flirtowały z chłopcami, radziła, by nie wymagać absolutnego spokoju tuż po ogłoszeniu ciszy nocnej – „wystarczy piętnaście minut, żeby się nagadały, no, najwyżej pół godziny…”

Dopiero gdy Piotr dyskretnie wskazał na zegarek, Nastia zamilkła. Cmoknęła mnie w policzek, wzięła torebkę i jakieś kartonowe pudełko – może owoce dla swojej chorej mamy?

– Wszystkiego dobrego, Alicjo… Nareszcie zostałam sama.

Na łóżku leżała zmiana czystej pościeli. Słabo świeciła żarówka pod zwykłym szklanym abażurem. Kroki Piotra i Nastii oraz ich niegłośna rozmowa szybko ucichły.

Zostałam sama.

Ale nie całkiem. Za dwoma cienkimi ściankami, pięć metrów ode mnie, spało osiemnaście dziewcząt w wieku dziesięciu i jedenastu lat.

Poczułam dreszcz. Nerwowy dreszcz, jakbym znów była uczennicą, która po raz pierwszy próbuje wyciągnąć cudzą siłę. Zapewne tak właśnie dygotał Humbert Humbert.

Tylko że w porównaniu z tym, co ja mam zamiar zaraz zrobić, jego skłonność do nimfetek to doprawdy dziecięce igraszki…

Wyłączyłam światło i wyszłam po cichu na korytarz. Jak strasznie brak mi zdolności Innej!

Będę musiała użyć tego, co zostało we mnie z człowieka…

Korytarz był długi, podłoga skrzypiała. Wytarty chodnik wcale nie tłumił kroków. Cała nadzieja w tym, że o tak wczesnej porze wszystkie dziewczęta jeszcze spokojnie śpią…

I śnią im się proste, naiwne, nieskomplikowane dziecięce sny.

Uchyliłam drzwi i weszłam do sypialni. Spodziewałam się czegoś z pogranicza domu dziecka i szpitala, jakichś żelaznych piętrowych łóżek, światełka dyżurnej lampki, smętnych firanek i śpiących na baczność dzieci…

Ale nie. Pokój był ładnie urządzony. Przez okno padało światło latarni. Kołysały się lekkie cienie, świeży morski wiatr wpadał przez otwarte okna, pachniało jakimiś polnymi kwiatami. W kącie świecił słabo ekran wyłączonego telewizora, na ścianach wisiały rysunki – akwarelowe i wykonane kredkami, nawet w półmroku jasne i radosne.

Dziewczynki spały.

Jedne skopały kołdrę, inne zawinęły się w nią po uszy. Przy niektórych łóżkach panował wzorowy porządek, na oparciach innych porozwieszano w nieładzie wilgotne kostiumy kąpielowe, spódniczki, skarpetki, dżinsy. Dobry specjalista, który odwiedziłby nocą tę sypialnię, potrafiłby stworzyć doskonałe psychologiczne portrety dziewczynek.

Mnie one niepotrzebne.

Powoli szłam między łóżkami. Poprawiałam zsunięte kołdry, podnosiłam zwisające ręce i nogi. Dziewczęta spały mocno. I nic im się nie śniło…

Poszczęściło mi się dopiero przy siódmej. Pulchna, jasnowłosa jedenastolatka. Zwykła dziewczynka, cichutko jęcząca przez sen.

Miała zły sen…

Przyklękłam. Wyciągnęłam rękę, dotknęłam jej czoła. Leciutko, koniuszkami palców…

Poczułam Siłę.

Teraz, pozbawiona zdolności Innej, nie umiałabym odczytać zwykłego snu. Ale chodziło jedynie o „pożywienie”. Wszystko odbywało się na poziomie zwierzęcych reakcji, jak odruch ssania u noworodka.

Zobaczyłam…

Dziewczynce śniło się, że jedzie do domu, że turnus się jeszcze nie skończył, a ją już zabrano, ponieważ zachorowała mama. Posępny, zagniewany ojciec ciągnie ją do autobusu, a ona nie zdążyła pożegnać się z przyjaciółkami, nie zdążyła ostatni raz wykąpać się w morzu ani zabrać jakichś bardzo ważnych kamyczków… I teraz opiera się, prosi ojca, żeby poczekał, a ten gniewa się coraz bardziej… I mówi coś cicho o haniebnym zachowaniu, o tym, że właściwie jest już za duża na lanie, ale skoro tak się zachowuje, to może zapomnieć o obietnicy, że więcej nie dostanie pasem…

To był naprawdę zły sen. Dziewczynki bardzo przeżywały wyjazd Nastii…

Na moim miejscu każdy spróbowałby pomóc małej.

Człowiek zacząłby gładzić ją po głowie, szeptać coś czułego, może śpiewać kołysankę… Próbowałby przerwać sen.

Jasny Inny wykorzystałby swoją siłę, by odmienić sen, żeby ojciec roześmiał się nagle i powiedział, że mama wyzdrowiała, i pobiegł razem z dziewczynką nad morze… Zamieniłby okrutny, realistyczny sen na słodkie kłamstwo.

Ja jestem Ciemna.

Zrobiłam, co mogłam. Wypiłam jej siłę. Wessałam w siebie posępnego ojca i chorą matkę, stracone na zawsze przyjaciółki, zapomniane morskie kamyczki i hańbiące lanie…

Dziewczynka pisnęła niczym przydeptana myszka i zaczęła równo, spokojnie oddychać.

W dziecięcych snach niewiele jest siły. To przecież nie rytualne zabójstwo, którym groziliśmy Jasnym i które naprawdę daje potworny wyrzut energii. To tylko sny.

Odżywczy bulion dla chorej wiedźmy.

Wstałam. Kręciło mi się w głowie. Nie odzyskałam jeszcze utraconych zdolności. Potrzeba wielu snów, by zapełnić ziejącą dziurę.

Ale te sny będą. Już ja się o to postaram.

Żadnej innej dziewczynce nic się nie śniło. To znaczy jednej się śniło, ale to był nieprzydatny, głupi, dziewczyński sen o jakimś piegowatym chłopcu, który podarował jej kolejny głupi kamyczek z dziurką – „kurzy bóg”. Kurom kurzy bogowie…

Postałam nad łóżkiem tej dziewczynki, chyba najbardziej rozwiniętej, nawet piersi się odrobinę zaznaczyły… Kilka razy dotknęłam jej czoła, próbując znaleźć cokolwiek. Pusto. Morze, słońce, plaża, bryzgi wody i chłopiec. Ani kropli złości, zazdrości, smutku. Tutaj mógłby czerpać mag Światła – wypić jej sen i odejść zadowolony. Ja nie miałam tu nic do roboty.

To nic. Przyjdzie nowy wieczór i nowa noc. I do mojego pulchnego dawcy wróci poprzedni koszmar – wyciągnęłam cały strach, ale nie usunęłam przyczyn. Koszmar powróci, a ja znowu jej pomogę. Najważniejsze, żeby nie przesadzić, nie doprowadzić dziewczynki do prawdziwego załamania nerwowego. Nie mam do tego prawa. To by już pachniało poważną magiczną ingerencją i jeśli w obozie jest choćby jeden obserwator Jasnych, albo, nie daj Boże, Inny z Inkwizycji, miałabym poważne kłopoty.

A ja już nigdy więcej nie chcę zawieść Zawulona!

Wybaczył mi to, co wydarzyło się zeszłego lata. Drugi raz mi nie przebaczy.

* * *

O dziesiątej rano wraz ze swoimi podopiecznymi przyszłam na śniadanie.

Nastia miała rację – poradziłam sobie doskonale.

Początkowo, gdy dziewczęta się obudziły, czułam lęk. Nic dziwnego, ukochana zastępowa wyjeżdża w nocy do chorej mamy, a rankiem zamiast niej do sypialni wchodzi nowa dziewczyna – nieznajoma, obca, tak niepodobna do Nastii! Od razu poczułam, że osiemnaście par oczu patrzy na mnie wrogo, z obawą. One były razem, a ja sama.

Uratowało mnie to, że dziewczynki były małe, a ja ładna.

Gdyby na ich miejscu byli chłopcy w tym samym wieku, mój wygląd nie miałby najmniejszego znaczenia. Dziesięcioletni chłopcy wolą najbrzydszego szczeniaka od najładniejszej dziewczyny. Gdyby moje podopieczne były o dwa lata starsze, mój wygląd budziłby złość.

Ale dla dziesięcioletnich dziewczynek ładna kobieta jest przedmiotem uwielbienia. Już zaczyna się w nich budzić kokieteria i pragnienie podobania się, a jeszcze nie rozumieją, że nie wszystkie będą ładne. Sama taka byłam i w swoją opiekunkę, wiedźmę Irinę Aleksandrownę, patrzyłam jak w obraz.

Szybko znalazłam z dziewczynkami wspólny język.

Usiadłam na łóżku obok Oleczki, najcichszej i najbardziej nieśmiałej, jak wynikało z notatek w zeszyciku. Porozmawiałam z dziewczynkami o Nastii, o tym, jak to źle, gdy mama choruje, o tym, że nie powinny mieć żalu do Nastii… Tak bardzo chciała z nimi zostać, ale przecież mama to najważniejsza osoba na świecie!