Dziesięć minut później w przytulnym pokoju, w którym zazwyczaj wypoczywali dyżurni, a obecnie pustym, Antoni podał wyczerpanej czarodziejce odtwarzacz i słuchawki.
– Wiesz – powiedział – mam taką grę. Na dysku są różne piosenki różnych zespołów. Ustawiam losowe wybieranie i zawsze wychodzi odpowiednia piosenka. Chcesz spróbować?
Swietłana uśmiechnęła się leciutko i wzięła słuchawki.
– Naciśnij tutaj.
Nacisnęła, odtwarzacz mignął zielonym okiem wprawiając dysk w ruch, laser prześliznął się po ścieżkach i zatrzymał na jednej z nich.
Śnią mi się stwory, śnią mi sfory
Dzikie stworzenia o oczach jak lampy
Wbiły się w me skrzydła pod samym niebem
Runąłem w dół jak upadły anioł…
– „Nautilius” – powiedziała Swietłana, wyjmując słuchawki. – „Upadły anioł”. Faktycznie, pasuje do nastroju…
– Wiesz – powiedział poważnie Antoni – możesz mnie uznać za przesądnego, ale byłem pewien, że wyjdzie „Nautilius”. Bardzo lubię tę piosenkę.
– Posłuchajmy razem – poprosiła Swietłana, siadając na kanapie.
– Dobrze – zgodził się Anton, w myślach dziękując człowiekowi, który wymyślił słuchawki – guziki.
Nie pamiętam upadku, pamiętam tylko
Głuche uderzenie o zimne kamienie
Czy naprawdę wzbiłem się tak wysoko
I spadłem tak nisko jak upadły anioł?
Prosto w dół – tam, dokąd my
W nadziei na nowe życie wyszliśmy
Prosto w dół, tam skąd właśnie my
Na błękit nieba chciwie patrzyliśmy
Prosto w dół…
Długo tak siedzieli objęci, i każdemu w uchu dźwięczał mały „Nautilius”. Było im gorzko i dobrze we trójkę – jej, jemu i „Upadłemu aniołowi”.
– Gdy wszedłem do budynku lotniska – mówił Szargon – nikogo już nie było. Prawie przy samym wejściu, po prawej, tam gdzie jest sala bagażowa, właśnie zamknięto portal. Jaśni już zwinęli sztab, wyczułem ich na samych obrzeżach. Albo wsiadali do samochodów, albo już odjechali.
– A Bracia? – zapytał Edgar.
– O nich w ogóle nic nie wiadomo. Chyba któryś zginął. Pozostałych Jaśni unieruchomili i zabrali ze sobą.
– Po co? – Deniska tak się zdumiał, że aż oderwał się od kawy. – Czemu nie załatwili ich na miejscu?
– No coś ty, przecież to Jaśni! – zdumiał się z kolei Jura. – Bracia się poddali, więc po prostu ich aresztowali. Pewnie oddadzą Inkwizycji… Sadyści. Lepiej by było, gdyby od razu ich zabili.
– A ja myślę, że on jednak uciekł – powiedział Mikołaj, bezmyślnie bawiąc się rozładowaną buławą, której moc w jednej chwili roztopiła śnieg na pasie startowym i wysuszyła beton. – Jak myślisz, Jura?
– Nie czuję Pazura. W Moskwie go nie ma.
– Ale jak on mógł uciec? – Anna Tichonowna ściągnęła wargi, co upodobniło ją do surowej nauczycielki. – Wyrwał się z łap Hesera? Coś mi się nie chce wierzyć.
– Nie wiem – uciął Jura. – Widocznie jakoś…
– A nie mógł skorzystać z portalu? – zapytał ostrożnie Edgar.
– Z portalu? – prychnął Jura. – A ty możesz skorzystać z portalu?
– Z trudem – przyznał Edgar. – Za mało sił.
– Właśnie! – Jura znacząco wskazał palcem sufit. – Nie mówiąc już o tym, że po starciu na bulwarze nasz bohater przypominał wyciśniętą cytrynę.
– Za to po starciu na lotnisku wyciśniętą cytrynę przypominała czarodziejka Jasnych – zauważył niewinnie Mikołaj. – I niech ktoś spróbuje mnie przekonać, że oddała siłę dobrowolnie.
– Faktycznie! – ożywił się Szargon. – Jak się dobrze zastanowić, to energetyczny obraz wydarzeń na Wnukowie bardzo przypomina wulgarny wampiryzm. Wszystko było takie liliowe…
Jura sceptycznie pokręcił głową.
– Przyznaję, że początkowo nie doceniłem tego Ukraińca. Ale żeby ściągnąć siłę ze Swietłany, w dodatku na oczach Hesera, to trzeba być co najmniej Zawulonem. I mieć prawo do ingerencji pierwszego stopnia…
– Jakie znowu prawo! – wybuchła Anna Tichonowna. – W ciągu ostatniej doby ze strony Jasnych zarejestrowano trzy poważne naruszenia Traktatu, włączając atak z użyciem Siły! Jaśni zapomnieli, co to znaczy prawo!
– Anno Tichonowna – powiedział z emfazą Edgar. – Inkwizycja dała Jasnym kolejną indulgencję. Póki ich działania mają na celu zwrot skradzionego artefaktu, Traktat został zawieszony – aż do chwili, gdy Pazur Fafnira zostanie przekazany Inkwizycji, Nocny Patrol ma prawo robić wszystko. Faktycznie jesteśmy w stanie wojny. Jak w czterdziestym dziewiątym – powinniście pamiętać.
W pokoju zrobiło się cicho jak w kosmosie.
– I ty milczałeś? – zapytała z wyrzutem Anna Tichonowna.
– Po co miałem denerwować młodzież? Wybacz, Deniska. I tak jesteśmy na przegranej pozycji. Szefa nie ma, to raz, Pazur przypisują nam – to dwa, plus jeszcze te dwa niezbyt udane lata… Ile razy w ciągu dwóch ostatnich lat byliśmy zmuszeni ustępować Jasnym? Pięć, dziesięć?
– Unikamy nastrojów defetystycznych? – zapytał złośliwie Jura. – Milczymy? Chronimy młodzież przed zgubnymi wpływami? No, no…
– Co „no, no”? – warknął Edgar. – Lepiej byś wymyślił, co robić dalej.
– Szef ciebie mianował swoim zastępcą – powiedział obojętnie Jura – więc ty myśl.
– Ty i Kola odmówiliście, to wyznaczył mnie. – Edgar był ponury i nieprzyjazny. – Bojownicy się znaleźli…
– Hej, chłopcy, spokój mi tu! – Anna Tichonowna aż poczerwieniała z oburzenia. – Znaleźliście sobie porę na kłótnie! Nawet moje wiedźmy działają w większej zgodzie!
– Dobrze, dobrze – machnął ręką Jura. – Co robimy? Nic. Ukrainiec nie mógł wynieść się daleko. Pazur ma pewnie przy sobie. Skoro nic nie zrobił, to znaczy, że nie nadszedł czas. Poczekamy, aż wróci. Nie może nie wrócić – Pazur musi trafić do Moskwy w ciągu najbliższych dwóch dni. W przeciwnym razie minie szczyt prawdopodobieństwa i Pazur stanie się jedynie silnym artefaktem, niczym więcej.
Mikołaj pokiwał głową, Edgar uważnie patrzył na magów.
– W takim razie czekamy – westchnął. – Nasz Ukrainiec okazał się bardzo sprytny. Sprytniejszy od Hesera.
– Nie mów hop – poradził Koła. – Tak się mówi na Ukrainie…
– Anno Tichonowna – zaczął Szargon nieśmiało. – Czy może pani poprosić dziewczyny, żeby zaparzyły kawy? Nie mamy po tym wszystkim siły się ruszać…
– Leniuch z ciebie, Szargonie – pokręciła głową Anna Tichonowna. – Ale dobrze, wezmę pod uwagę, że się wyróżniłeś. Będziesz przykładem dla pozostałych.
Szargon wyszczerzył się w uśmiechu.
Ku mojemu niepomiernemu zdumieniu w namiocie było ciepło. Spaliśmy oczywiście w ubraniach, zdjąłem tylko kurtkę i buty i wcisnąłem się do pożyczonego śpiwora. Namiot należący do brodatego Mateusza mógł pomieścić ze cztery osoby, ale było nas tylko dwóch. W sąsiednim namiocie, oddalonym o dwadzieścia metrów, przez jakiś czas jubilatka jęczała słodko w czyichś mocnych objęciach. Ciepło było nie tylko mnie. Dziwne. Mnie, człowiekowi południa, zawsze wydawało się, że w zimowym lesie jest zimno i nieprzyjemnie.
Chociaż, w lesie mogło być zimno i nieprzyjemnie. Ale przytulność i ciepło człowiek niesie w sobie i zanosi wszędzie, dokąd idzie. Natura musi wówczas trochę ustąpić, ale to już zupełnie inna historia…
Mateusz obudził się pierwszy. Wyszedł ze śpiwora, przy wejściu do namiotu włożył swoje alpinistyczne buty (nie to, co moje pantofle), rozsznurował wejście i wydostał się na zewnątrz. Poczułem liźnięcie mrozu i jednocześnie jakiś podłużny przedmiot na piersi, ten sam, który podrzucili mi wikingowie na lotnisku. Do tej pory nawet nie miałem czasu go obejrzeć.