Edgar ledwie zauważalnie wykrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu, ale nawet w jego milczeniu wyczuwało się ciekawość.
– Prawda.
Wiedźma nie zdążyła zadać kolejnego pytania, bo dojechaliśmy na miejsce.
– Alita – powiedział Edgar głębokim basem Szalapina *. – Potem będziesz dręczyć naszego gościa. Teraz zamelduj się u Anny Tichonowny…
Alita z entuzjazmem skinęła głową i zwróciła się do mnie:
– Mogłabym wpaść do pana za godzinkę na kawę?
– Proszę bardzo – pozwoliłem. – Tylko ja nie mam kawy.
– To nic, przyniosę – obiecała wiedźma i skierowała się do biura.
Nie spytała, gdzie mieszkam. Widocznie wiedziała.
Przez kilka chwil patrzyłem na plecy odchodzącej. Modna srebrzysta puchowa kurtka (od razu przypomniałem sobie leśnych znajomych) ozdobiona była kolorowym rysunkiem: wielkooka dziewczynka z wyciągniętą do ciosu nogą i napis „Battle Angel Alita”. Rysunek i napis zasłaniały częściowo rozsypane na kurtce długie włosy.
Edgar też patrzył na Alitę. Było na co, nawet mimo zimowego stroju.
– Przyjdzie, przyjdzie – zapewnił Edgar. – Już wcześniej o ciebie pytała.
– Jutro trybunał – zmieniłem temat. – A co ze mną? Mam sobie pójść na spacer czy iść ze wszystkimi?
– Ze wszystkimi, przecież jesteś świadkiem. – Edgar rozejrzał się. – Może przejdziemy do gabinetu?
– Dobrze.
Byłem przekonany, że z tego gabinetu nigdy nie korzystał prawdziwy szef Dziennego Patrolu, teraz nieobecny w Moskwie. Prawdopodobnie był to gabinet Edgara albo któregoś z wyższych Ciemnych. Z przyjemnością zwaliłem się na fotel, odruchowo rejestrując, że jest on znacznie wygodniejszy od zapadniętych kanap w wagonach metra. Edgar wyjął spod biurka napoczętą butelkę koniaku.
– Napijemy się?
– Napijemy.
Dlaczego miałbym odmawiać lampki starego dobrego koktebela?
– Dobrze, że przyjechałeś – powiedział Edgar, nalewając koniak. – Inaczej musielibyśmy cię szukać.
– Żeby omówić taktykę i strategię zachowania na jutrzejszym posiedzeniu trybunału? – spróbowałem odgadnąć.
– Właśnie.
Koniak był dobry, delikatny i aromatyczny. Może nie była to znana i uznana marka, ale mnie smakował.
– Nie będę pytał, czemu się tak dziwnie zachowujesz. Szczerze mówiąc, zabroniono mi o to pytać. Stamtąd – Edgar znacząco wskazał wzrokiem sufit. – Tym bardziej nie będę próbował wyciągnąć z ciebie, kim właściwie jesteś. Chcę tylko zapytać: czy jesteś z nami, z Dziennym Patrolem, z Ciemnymi? Możemy jutro liczyć na ciebie jak na swojego?
– Bez wątpienia – odparłem, nie namyślając się długo. – To odpowiedź na wszystkie pytania.
– To dobrze – westchnął Edgar nieco smętnie i jednym haustem osuszył kielich.
Chyba mi nie wierzył.
Koniak wypiliśmy w absolutnym milczeniu. Nie omawialiśmy nawet mojego zachowania na posiedzeniu. Widocznie Edgar doszedł do wniosku, że i tak postąpię po swojemu. Było w tym sporo racji.
Noc spędziłem z Alitą – przy rozmowie i kawie; wiedźmie udało się zdobyć zapomnianą obecnie „Casa Grandę”. Siedząc w fotelach, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Dawno już nie zdarzyło mi się tak po prostu siedzieć i rozmawiać. O muzyce, na której, jak się okazało, znałem się całkiem nieźle. O literaturze, na której znałem się nieco gorzej. O filmie, na którym nie znałem się wcale. Alita od czasu do czasu próbowała skierować rozmowę na moją osobę, ale tak nieumiejętnie, że nawet przestałem podejrzewać, iż nasłała ją czujna Anna Tichonowna.
Godzinę przed świtem rozległo się stukanie do drzwi.
– Otwarte! – krzyknąłem. Weszli Edgar i Anna Tichonowna.
– Gotów? – zapytał Edgar.
– Jak pionier – zapewniłem. – Ruszamy całą gromadą? W samochodzie opancerzonym czy pieszo?
– Nie wygłupiaj się. – Anna Ticłionowna zacisnęła usta i surowo popatrzyła na Alitę. Młoda wiedźma niewinnie mrugała oczami.
– Dobrze, nie będę – obiecałem. – Dokąd jedziemy, bo nawet nie wiem?
Nie wątpiłem, że kierunek i miejsce przeznaczenia podpowie mi moja niezawodna, ukryta w głębiach świadomości gwiazda przewodnia, ale wolałem zapytać.
– Główny budynek MGU * – oznajmił Edgar. – Na górze. Szargon siedzi w samochodzie przed biurem, możesz pojechać z nim.
– Chętnie.
– Powodzenia – powiedziała Alita, idąc do wyjścia. – Przyjdę jutro, dobrze, Witaliju?
– Nie – powiedziałem posępnie. – Nie przyjdziesz. Wiedziałem, że tak właśnie będzie. Ale nie wiedziałem jeszcze, dlaczego.
Alita wzruszyła ramionami i wyszła. W ślad za nią wyśliznęła się Anna Tichonowna. Hmm… Może jednak stara podesłała mi dziewczynę? A ta dała sobie spokój i o nic nie wypytywała. Jeśli tak było, Anna Tichonowna nie da jej żyć.
Sięgnąłem po komórkę i wybrałem numer Szargona. Nawet nie zdążyłem się zdziwić, że go znam.
– Szargon? Mówi gość z południa. Podrzucisz mnie? Aha… Dobra, już wychodzę.
– Ja też ruszam – powiedział Edgar. – Tylko nie grzebcie się tam, Inkwizycja bardzo nie lubi, gdy ktoś się spóźnia.
Ubrałem się, zamknąłem drzwi i zjechałem na dół. Wampiry – wartownicy patrzyli na mnie bez szczególnego zainteresowania. Albo bezpośredni zwierzchnicy przeprowadzili z nimi serdeczną rozmowę, albo sami dokopali się prawdy. Zresztą, jakiej prawdy? Prawda nie chce się odkryć nawet przede mną. Od czasu do czasu wyłania się kawałek mozaiki, zasłona unosi się na chwilę i znowu opada. Auto Szargona stało dwadzieścia metrów od wejścia, pod znakiem zakazu postoju. Usiadłem obok kierowcy.
– Dzień dobry.
– Miejmy nadzieję – burknął Szargon. – Jedziemy?
– Jeśli na nikogo więcej nie czekamy…
Szargon w milczeniu włączył się w strumień samochodów.
Jazda po zaśnieżonej Moskwie w godzinach szczytu to oddzielna opowieść. Szargon co chwila uspokajał przez Zmrok zbyt wyrywnych kierowców. W przeciwnym razie ciągle przyciskaliby nas do sąsiedniego pasa, odsuwając od otwierających się nieoczekiwanie „przejść”. Na wszelki wypadek zapiąłem pasy. Szargon syczał coś przez zęby. Pewnie klął.
Po bezsennej nocy strasznie chciało mi się spać, a wygodny fotel porządnej niemieckiej bryki wyraźnie do tego zachęcał. Gdybym słuchał muzyki, już by mnie ukołysało. Ale teraz nie miałem ochoty na muzykę i tkwiłem w świecie, wypełnionym hukiem dziesiątków silników, cichym szumem włączonego klimatyzatora, ostrymi ruladami klaksonów i szmerem brudnoszarej kaszy śniegu pod oponami.
Metrem dojechalibyśmy znacznie szybciej, samochodem wlekliśmy się niemiłosiernie. Pół godziny później nadal pełzliśmy po zakorkowanej Ostożence w stronę Prospektu Wernadzkiego. Korek przybrał niebotyczne rozmiary, jego „ogon” sięgał aż do centrum Moskwy.
– Psiakrew – warknął Szargon. – Jeszcze tu utkniemy…
– Otwórzmy portal – wzruszyłem ramionami.
Szargon popatrzył na mnie dziwnie.
– Jedziemy na posiedzenie trybunału pod patronatem Inkwizycji! Twój portal zdechnie dwa kilometry od celu!
– Aha – powiedziałem beztrosko. – Faktycznie. Zapomniałem.
Właściwie mogłem się tego domyślić. Magiczna ingerencja oraz używanie magii podczas pracy trybunału są zabronione. Coś we mnie podpowiedziało usłużnie, że zdarzały się już przypadki łamania tego zakazu, ale jedynie w latach okrutnych przemian bezpośrednio związanych z tymi właśnie naruszeniami.
Teraz też był czas zmian. Koniec tysiąclecia. Przełom. Latem ludzie z przerażeniem czekali na zaćmienie, drżeli przed tureckim trzęsieniem ziemi… Ale jakoś przeżyli.