Выбрать главу

Michalak zaczerwienił się i spuścił głowę, ale Niewarowny nie oszczędzał młodego milicjanta.

- To dla bandy było sygnałem, że staję się niebezpieczny. Albo już wpadłem na trop, albo jestem blisko tego. Wtedy wydali na mnie wyrok śmierci. Czekano tylko odpowiedniej okazji, bezksiężycowej i bezśnieżnej nocy. Na szczęście od początku przewidywałem taki rozwój sytuacji i potrafiłem się zabezpieczyć. Kiedy przygotowywałem dzisiejszą akcję, moją największą troską było tak ją zorganizować, aby sierżant Michalak o niczym nie wiedział.

- Co teraz ze mną będzie?

- Nie wiem — szczerze przyznał major. — Dopuściliście się bardzo poważnego wykroczenia służbowego. Ujawniliście przed osobami trzecimi tajemnicę dochodzenia. Ja was nie potępiam bezwzględnie, bo i sam byłem młody, i wiem, co to nieszczęśliwie ulokowane uczucie. Nie ja będę decydował o waszych losach, tylko komendant wojewódzki.

- Czy mam zdać broń? — Michalak był całkowicie załamany.

- Na to mamy czas. A dzisiaj, sierżancie, czeka was nocny dyżur. Przypominam wam.

XVII.

NAUKA CZY INTUICJA?

Tego dnia na odprawie u pułkownika był taki tłok, że musiano przejść do salki posiedzeń, bo w gabinecie starego nie zmieściłaby się nawet część chętnych. Wieść o ujęciu wreszcie mordercy milicjanta z Podleśnej rozeszła się natychmiast po całym gmachu. Kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca, szef powiedział:

- Zanim majorowi Niewarownemu powinszujemy sukcesu ujęcia zabójcy Kwaskowiaka i likwidacji groźnego gangu, niech on sam opowie nam, w jaki sposób do tego doszło.

Major, który przygotował się do tego wystąpienia, powiódł tryumfalnym wzrokiem po obecnych i zaczął:

- W pracy oficera milicji najważniejsza jest intuicja, zdolność kojarzenia faktów i wysnuwania wniosków z pozornie nic nieznaczących szczegółów. Przyznaję, instytuty i zakłady kryminalistyki spełniają bardzo pożyteczną rolę, ale teoretyczne rozważania nie zastąpią zwykłego zawodowego „nosa". Kiedy przyjechałem do Podleśnej, nie miałem żadnych danych. Ale mój nos mówił mi wyraźnie, że zbrodni nie popełnili jacyś miejscowi złodziejaszkowie ani nie jest ona wybrykiem chuligańskim, lecz morderstwem dokonanym przy współudziale kogoś z miejscowego high- life’u. Nie wiedziałem tylko, dlaczego to morderstwo było konieczne dla zapewnienia bezpieczeństwa przestępców.

Niewarowny poprawił się w swoim fotelu, machinalnie sięgnął po papierosa, ale szybko cofnął rękę.

- Tajemnicze spacery starszego sierżanta Kwaskowiaka nasuwały myśl — ciągnął major — że był on na tropie jakiegoś bardzo poważnego przestępstwa i mordercy nie mieli innego sposobu zamknięcia mu ust. Obliczyłem czas trwania tych spacerów. Wynikało, że przestępca czy też przestępcy mieszkają w promieniu najwyżej pięciuset metrów. Zacząłem badać, kim kto jest.

- Jak Sherlock Holmes — podsunął z uśmiechem jeden z oficerów.

- Dumny jestem z tego porównania — odparował major. — Gdzie mogłem, zbierałem najrozmaitsze informacje. Od pewnego złodziejaszka o przezwisku Kiciuś dowiedziałem się, że Kwaskowiak czatował naprzeciwko willi doktora Workuckiego. Dziwnym trafem roznosiciel mleka, Stefan Zborkowski, także obciążył lekarza, twierdząc, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zamordowano

Kwaskowiaka, ulicą Akacjową przejechał samochód Workuckiego. Ponieważ dla wszystkich było od początku jasne, że zwłoki starszego sierżanta dopiero po zbrodni przewieziono do lasu, ten szczegół specjalnie obciążał prezesa Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Wtedy jeszcze bez zastrzeżeń wierzyłem Zborkowskiemu i również podejrzewałem Workuckiego. Afera młodocianych narkomanów także obciążała lekarza. Jednakże ta afera przyczyniła się do tego, że poznałem swoją omyłkę. Oni nazywali swoje narkotyki „heroiną”. Kiedy pewnego razu w rozmowie z Workuckim i Bełkowskim zapytałem ich, co to jest heroina, lekarz udzielił mi dość mętnych wyjaśnień o działaniu narkotyku, natomiast chemik wiedział na ten temat znacznie więcej. To był pierwszy sygnał, że należy zwrócić uwagę na właściciela laboratorium analiz medycznych. Później zadawałem znajomym chemikom pytania dotyczące składu chemicznego heroiny. Nikt, nawet specjalista od narkotyków z KG MO, nie wiedział, jaka jest „zawodowa” nazwa tego narkotyku. A Bełkowski znał ją na pamięć.

- Niepotrzebnie się wygadał — mruknął ktoś z obecnych.

- Każdy z przestępcom prędzej czy później musi zrobić choćby mały błąd. Milicja powinna dostrzec ten błąd i wysnuć właściwe wnioski. A kiedy wdowa po Kwaskowiaku przypomniała sobie, że mąż ją kiedyś pytał, po co dwojgu samotnym ludziom trzy butelki mleka, domyśliłem się, że to mleko znajdzie się właśnie pod drzwiami willi chemika. Początkowo sądziłem, że biały płyn potrzebny jest do fabrykacji narkotyków. Byłem zaskoczony, kiedy podpułkownik z Komendy Głównej wyprowadził mnie z błędu: przy produkcji

heroiny mleko nie jest potrzebne.

- Ale skąd panu przyszło do głowy, że to będą narkotyki?

- Po prostu intuicja. Obserwacja willi i jej właścicieli wykazywała, że jeśli się tam coś produkuje, musi to być rzecz cenna i jednocześnie niewielka. Tak ważna, że dla utrzymania tajemnicy nie zawahano się zabić milicjanta. Przy innej, mniej cennej produkcji, przestępcy raczej zlikwidowaliby fabryczkę lub ją przenieśli gdzie indziej. A jednocześnie biuletyny „Interpolu” mówiły, że międzynarodowe gangi szukają innego miejsca produkcji niż Francja i nowych dróg przemytu opium ze Wschodu. -Łatwo było sobie skojarzyć te dwa fakty. Naturalnie pewności nie miałem prawie do ostatniej chwili. Międzynarodowe gangi handlarzy narkotykami zorganizowane są na zasadzie ścisłej konspiracji. Każdy członek tej organizacji zna tylko dwie osoby. Tę, od której otrzymuje towar oraz drugą, która odbiera od niego narkotyk. Nigdy nie zna szefa. Ten zawsze działa za pośrednictwem łącznika. Właśnie dlatego walka z tymi gangami jest tak niesłychanie trudna. Nie można dobrać się do „góry”. Wpadają drobne rybki.

- Tym razem wpadła i góra — zauważył jeden z oficerów.

- Daleko do takiego sukcesu. Wpadł jedynie szef organizacji na terenie Polski

- Niech major mówi dalej.

- Szybko domyśliłem się, że te trzy butelki mleka, zjawiające się sporadycznie na progu domu Bełkowskiego, są po prostu sygnałem uruchamiającym działalność całej bandy. Siedząc stale willę chemika stwierdziłem, że tego dnia, kiedy trzy butelki zjawiają się na jej progu, inżynier wyjeżdża samochodem do Warszawy. Ruszyłem w ślad za nim. Bełkowski dojechał na Wolę i tam wstawił wóz do pewnego warsztatu samochodowego, do naprawy.

- Major całe dochodzenie prowadził sam? — zapytał ktoś niewtajemniczony.

- Sam nie dałbym rady. Z komendy wojewódzkiej udało mi się uzyskać samochód, ale... tylko samochód. Miejscowych funkcjonariuszy MO nie mogłem do tego używać Dlaczego, będę jeszcze o tym mówił. Korzystałem więc z pomocy „społecznej”: kierowniczki spółdzielni, jej piętnastoletniej córki i Janiny Workuckiej — córki lekarza, która mieszkając w pobliżu codziennie sprawdzała, ile butelek mleka stoi przed domem chemika. Pomogli mi też dwaj miejscowi chuligani, wspomniany już Kiciuś i jego przyjaciel, Czarny Romek. Ten ostatni właśnie ustalił, że pracownik warsztatu samochodowego wyjął z wozu Bełkowskiego dwa zagłówki i wstawił inne ze swego auta. To był właściwie pierwszy konkretny dowód, że mamy do czynienia z międzynarodowym gangiem przemytniczym.

- A mleczarz, jak do niego major doszedł? — ciekawość zebranych rosła.

- Po prostu szukałem szefa bandy. Tego, który mógł zamordować starszego sierżanta Kwaskowiaka. Nie sądziłem, aby inżynier Bełkowski zdobył się na taki rozpaczliwy akt odwagi. Chemik użyłby raczej jakiejś trucizny, nie żelaznego łomu. Toteż kiedy już wiedziałem, że Bełkowski jest członkiem bandy i domyślałem się, że produkuje heroinę, dziwne wydawały mi się słowa Zborkowskiego. Stale obciążał Workuckiego. Kierowniczka spółdzielni udzieliła mi ciekawej informacji. Nikt nigdy nie telefonował od Bętkowskich z prośbą o dodatkowe butelki mleka. Wiedziałem więc, że trzy butelki są sygnałem. A kto wysyła sygnał? Bełkowski sam do siebie? Jeżeli nikt z willi nie zamawia trzech butelek mleka, roznosiciel Zborkowski stawia je na progu chemika z własnej inicjatywy. Ludzie dziwili się także, że tak bogaty człowiek jak Bełkowski jeździ starym, ledwie trzymającym się kupy Wartburgiem. Stać go przecież choćby na białego Mercedesa. A to było takie proste. Stałe naprawy starego grata nie zwracały niczyjej uwagi. Nawet właściciela warsztatu, który wprawdzie wiedział, że samochodowi właściwie nic nie brakuje, ale przypuszczał, że ma klienta drżącego aż do przesady o swój wóz.