Выбрать главу

- Na długo mam się zakopać w tej dziurze?

- Daję ci słowo, że w każdej chwili będziesz mógł wrócić do Warszawy.

- A sprawy mieszkaniowe?

- Nie histeryzuj. Jeżeli tysiące ludzi dojeżdża z tamtych stron do stolicy, to pewien major może jeździć w odwrotnym kierunku. Posterunek w Podleśnej ma dość obszerne pomieszczenie. Do jednego pokoju możesz sobie wstawić tapczan i zamienić ten pokój na chwilowe pied a terre, skoro uznasz, że musisz nocować na miejscu. Z ludzi, którzy pracują tu tamtejszym posterunku, polecam ci szczególnie Bogdana Michalaka. Młody chłopak, w ubiegłym roku został sierżantem. Poważnie myślę o skierowaniu go do szkoły oficerskiej za dwa, trzy lata. Pochodzi z pobliskiego Rzęsowa i doskonale orientuje się w miejscowych stosunkach. Wyjątkowo inteligentny. Możesz na niego liczyć w każdej okoliczności. Jestem przekonany, że ten sierżant wysoko zajdzie.

- Pułkownik tak mówi, jak gdyby sprawa została już przesądzona.

-Tyś się jeszcze nie zdecydował? Między nami mówiąc, to dla ciebie ostatnia szansa, Bronek, żeby stać się z powrotem pełnowartościowym pracownikiem aparatu. A na tym wszystkim, co było, położymy krzyżyk. Mnie przede wszystkim zależy na jak najszybszym ujęciu zabójcy czy zabójców Kwaskowiaka, ale naprawdę będę zadowolony, jeżeli zrobisz to ty, a nie Lewandowski. Nie dlatego, że go nie lubię, nie dostrzegam czy nie doceniam zdolności kapitana, ale chciałbym mieć dowód, że nie omyliłem się i w ocenie twojej osoby. A więc?

- W tej sytuacji muszę się poddać. Kiedy mam objąć nowe stanowisko?

- Jutro pogrzeb. Na miejscowym cmentarzu w Podleśnej. W tym samym czasie mam odprawę tu KG MO i nie będę mógł wziąć w nim udziału. Zastąpi mnie pułkownik Niegolewski. Dobrze byłoby, żebyś wybrał się na cmentarz. A pojutrze rano przyjmiesz posterunek. Życzę szczęścia.

- Po tym, co mi pułkownik zrelacjonował, nie spodziewam się łatwego zadania.

- Najpierw musisz ustalić, dlaczego starszy sierżant wychodził tak wcześnie z domu. W tych dziwnych spacerach leży klucz do rozwiązania zagadki.

III.

NA NOWYM POSTERUNKU

Nazajutrz po pogrzebie starszego sierżanta Władysława Kwaskowiaka, major Bronisław Niewarowny przyjechał kolejką elektryczną do Podleśnej i skierował się w stronę posterunku MO. Mieścił się on w odległości najwyżej czterystu metrów od stacji, w przedwojennej willi jednorodzinnej, adaptowanej później na cel, któremu służyła do dzisiaj. Sam domek cofnięty był z dziesięć metrów od linii ulicy, a otaczał go niski, drewniany płotek, pomalowany na zielono. Od furtki do budynku szło się po chodniku ułożonym z płyt betonowych. Po lewej i po prawej stronie chodnika wśród trawników pielęgnowano dwa okrągłe klomby obłożone czerwoną cegłą. Ze środka jednego z nich wyrastał dość wysoki maszt pomalowany na biało, z metalową linką na bloczkach dla zawieszania flagi. Biało- czerwony sztandar, przepasany czarną taśmą, zwisał z połowy masztu. To koledzy Kwaskowiaka żałobnym kirem żegnali swojego byłego komendanta.

Major otworzył furtkę, przeszedł chodnikiem i wszedł do wnętrza budynku. Korytarz dzielił willę na dwie równe części. Schody w dół, zamknięte na solidną metalową kratę na pewno prowadziły do aresztu. Na drzwiach z lewej strony wisiała nieduża tabliczka „Posterunek MO w Podleśnej”. Niewarowny nacisnął klamkę i znalazł się w obszernym pokoju, przedzielonym drewnianą kratką o wysokości około metra dwudziestu. Po jednej jej stronie stała szeroka drewniana ława i kilka krzeseł. Po drugiej — dwa stoły, na nich telefon i kilka książek. Na ścianie godło państwowe.

Miejsce za jednym ze stołów było wolne. Przy drugim siedział młody, przystojny sierżant i czytał gazetę.

- Dzień dobry — powiedział major.

- Uhm — odmruknął sierżant nie przerywając lektury.

Niewarowny usiadł na ławce i czekał na dalszy rozwój

wypadków. Upłynęły ze trzy minuty. Milicjant skończył

czytanie odcinka „kryminału” drukowanego w „Trybunie Mazowieckiej” i z ociąganiem się odłożył dziennik.

- Obywatel w jakiej sprawie?

- Przyjechałem z Warszawy. Moje nazwisko Niewarowny. Major Bronisław Niewarowny.

- O rany, ale wpadłem! — młody człowiek zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że trzymany przezeń numer „Trybuny Mazowieckiej” wylądował na podłodze.

- Zdaje się, że sierżant Michalak? — zapytał oficer.

- Obywatelu majorze, sierżant Michalak melduje: stan posterunku pięciu ludzi. Jeden dyżurny, jeden zabity, trzech na patrolu — Michalak wyrecytował te słowa w postawie na baczność. Spostrzegł jednak, że strzelił gafę i szybko się poprawił: — Tak mnie pan major zaskoczył, że sam nie wiem, co gadam. Jest nas tu czterech. Ja mam dyżur, a dwóch poszło na patrol. Czwarty ma wolny dzień, bo przypada mu służba w nocy.

- Dobrze, dobrze — major z trudem stłumił śmiech. Spodobał mu się ten sympatyczny chłopiec i jedynie dla porządku zwrócił uwagę — na drugi raz, kiedy ktoś wchodzi, od razu przerwijcie czytanie gazety.

- Tak jest, obywatelu majorze.

- Mieliście telefonogram z komendy wojewódzkiej? — Niewarowny otworzył drzwiczki, przeszedł na drugą połowę pokoju i nie zdejmując płaszcza usiadł na wolnym krześle naprzeciwko ciągle stojącego sierżanta. — Siadajcie, Michalak.

- Nie mieliśmy telefonogramu. Ale już wczoraj mówił nam o panu majorze komendant powiatówki z Ruszkowa. Myślałem, że zatelefonują z Warszawy i uprzedzą. Czekalibyśmy na stacji.

- A po co? Sami widzicie, że trafiłem bez żadnej pomocy.

- Ja pana majora widziałem wczoraj na pogrzebie. Stał pan z tyłu, prawda?

- Tak. Byłem na cmentarzu.

- Pan major będzie prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa naszego komendanta?

Nie było sensu zaprzeczać, więc major skinął głową.

- Żebym złapał tego sukinsyna, pasy z niego bym darł!

- Opowiedzcie, jak to było.

- To było we wtorek. Właśnie miałem dyżur w nocy. Przed szóstą przybiegł na posterunek Jan Rakowski i od drzwi woła, że Kwaskowiak leży zabity na Różanej. Sam byłem na posterunku, zamknąłem budynek na klucz i poszedłem z Rakowskim na miejsce. Różana, jak zresztą większość ulic w Podleśnej, kończy się lasem sosnowym. Osiedle zbudowano na parcelach w lesie i tak już zostało. Kilka metrów za ostatnim parkanem pod drzewem leżał człowiek. Było jeszcze zupełnie ciemno. Wiadomo, szósta rano w listopadzie. Podchodzę bliżej, świecę latarką. Kwaskowiak leży na plecach, ręce szeroko rozrzucone. Koło głowy czerwona plama. Nawet go nie dotykałem. Od pierwszego rzutu oka widać było, że komendant nie żyje. Powiadam do Rakowskiego: „Zostańcie tutaj i pilnujcie, niech nikt nie dotyka ciała. Ja biegnę na posterunek, żeby zatelefonować do Ruszkowa, do komendy powiatowej”. Po drodze wstąpiłem do mieszkania kaprala Mariana Nierobisa. On już nie spał. Właśnie się ubierał. Kazałem mu biec na Różaną i zostać przy Kwaskowiaku. Sam wróciłem na posterunek, złożyłem raport do Ruszkowa. Po półgodzinie przyjechali Warszawą.

- Kto to jest ten Rakowski?

- Inżynier. Pracuje w elektrowni w Ruszkowie. Ma swój domek przy Różanej. Prawie przy końcu ulicy. Wyjeżdżał z bramy syrenką i w świetle reflektorów zauważył, że ktoś leży w lesie pod drzewem. Sądził, że to jakiś pijak, ale wysiadł z samochodu, aby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Kwaskowiaka znał dobrze i od razu go poznał. Później Rakowski tłumaczył, że tak się zdenerwował tym odkryciem, iż zupełnie zapomniał o swoim wozie i na posterunek przybiegł piechotą.

- Wcale mu się nie dziwię — wtrącił Niewarowny.

- Najgorzej, panie majorze, że musiałem zawiadomić żonę komendanta. Nie chciałbym drugi raz w życiu podejmować się takiej misji. Kwaskowiakowa to dzielna kobieta i podziwiałem jej opanowanie. Biedactwo, została z trojgiem dzieci. Najstarszy ma dopiero dwanaście lat.