Peter przetrawił tę informację.
— Ale czy fakt wyboru radykalnie odmiennych małżonków nie obala tego stwierdzenia? Czy nie dowodzi, że jesteśmy indywidualnymi osobnikami, ukształtowanymi przez indywidualne wychowanie?
— Na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać — rzekła kopia. — W rzeczywistości jednak dowodzi to czegoś wręcz przeciwnego. Pomyśl, jak to było, kiedy zaręczyliśmy się z Cathy. Skończyliśmy dwadzieścia osiem lat, zaraz mieliśmy zrobić doktorat.
Staliśmy się gotowi do rozpoczęcia samodzielnego życia, zawarcia małżeństwa. Co prawda, byliśmy już bardzo kochani w Cathy, ale nawet gdyby tak nie było, zapewne chcielibyśmy się wówczas ożenić. Gdyby nie było Cathy, rozejrżelibyśmy się w kręgu naszych znajomych w poszukiwaniu partnerki. Zastanów się jednak nad tym — naprawdę mieliśmy niewielki wybór.
Najpierw wyeliminuj wszystkie kandydatki, które były już zamężne albo zaręczone.
Na przykład Becky była w owym momencie zaręczona z kimś innym. Potem skreśl te, które nie były mniej więcej w naszym wieku. A potem, żebyśmy byli naprawdę ze sobą szczerzy, te z innej rasy albo wyznające zdecydowanie odmienną religię. Ile osób zostanie?
Jedna. Może dwie. Może, gdybyśmy mieli wielkie szczęście, trzy albo cztery. To jednak wszystko.
Fantazjujesz na temat tych wszystkich kobiet, z którymi mogliśmy się ożenić, ale jeśli się temu przyjrzeć — naprawdę przyjrzeć — nie mieliśmy prawie żadnego wyboru.
Peter potrząsnął głową.
— To, co przedstawiłeś brzmi strasznie chłodno i bezosobowo.
— Bo pod wieloma względami tak właśnie wygląda — stwierdziła kopia. — Ale to pozwoliło mi naprawdę docenić skojarzone przez rodziców małżeństwo Sarkara i Raheemy.
Zawsze uważałem, że to zła praktyka, ale jeśli się nad tym zastanowić, różnica jest niewielka, zarówno bowiem oni, jak i my nie mieliśmy wielkiego wyboru, kogo poślubimy.
— Pewnie tak — przyznał Peter.
— To prawda — zapewniła kopia. — Idź już spać. Wejdź na górę i połóż się obok żony — przerwała. — Chciałbym mieć tyle szczęścia.
ROZDZIAŁ 27
Inspektor Alexandria Philo żywiła do tej części swej pracy miłość połączoną z nienawiścią. Z jednej strony, przesłuchiwanie tych, którzy znali ofiarę, często dostarczało cennych wskazówek. Ale z drugiej, konieczność wyciągania informacji od zrozpaczonych ludzi była bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem.
Jeszcze gorszy był związany z tą czynnością cynizm. Nie wszyscy mówili prawdę, niektóre z łez były krokodylowe. Naturalne instynkty kazały Sandrze wyrazić współczucie tym, którzy cierpieli, ale policjant w niej mówił, że nigdy nie należy wierzyć pozorom.
Nie, pomyślała. To nie policjant tak mówił. To cywil. Gdy jej małżeństwo z Walterem się skończyło, wszyscy, którzy przedtem gratulowali jej zaręczyn i ślubu, zaczęli mówić takie rzeczy, jak: „Wiedziałem, że to nie może być trwałe”, „Kurde, on naprawdę nie był dla ciebie” albo „To był małpolud” — czy neandertalczyk albo głąb, zależnie od tego, jakim słowem mówiący lubił określać głupich osobników. Sandra zrozumiała wtedy, że wszyscy — nawet porządni ludzie, nawet przyjaciele — okłamują innych. Zawsze mówią im to, co ich zdaniem chcieliby usłyszeć.
Drzwi windy otworzyły się na piętnastym piętrze wieżowca North American Life.
Sandra wyszła na zewnątrz. Doowap Advertising miało własny hol wyłożony chromem i różową skórą. Wchodziło się do niego prosto z wind. Sandra stanęła przed wielkim biurkiem recepcjonistki. W dzisiejszych czasach większość firm pozbyła się już z tych stanowisk piersiastych ślicznotek, zastępując je bardziej dojrzałymi osobami dowolnej płci, sprawiającymi solidniejsze wrażenie. Reklama jednak pozostawała reklamą, a seks nadal ułatwiał sprzedaż. Z uwagi na ładne, młode stworzenie za biurkiem Sandra spróbowała ograniczyć swe słownictwo do najprostszych wyrazów.
Gdy pokazała odznakę kilku członkom kierownictwa, pozwolono jej przesłuchać wszystkich pracowników. Biuro Doowap było zbudowane bez ścianek działowych, co stało się popularne w latach osiemdziesiątych. Każdy miał własną kabinę na środku sali, oddzieloną przenośnymi przepierzeniami pokrytymi szarą tkaniną. Od zewnątrz salę otaczały gabinety, lecz nie były one przypisane do konkretnych osób i nikomu nie pozwalano się w nich zadomowić. Korzystano z nich w razie potrzeby w czasie konsultacji z klientami, prywatnych spotkań i tak dalej.
Teraz wszystko było kwestią słuchania. Sandra wiedziała, że Joe Friday był idiotą.
Przesłuchanie typu: „Fakty, proszę pani” nic nie dawało. Ludzie nie lubili zdradzać faktów, zwłaszcza policji. Ale opinie… wszyscy uwielbiali, gdy pytano ich o opinie.
Sandra przekonała się, że cierpliwe wysłuchiwanie jest znacznie skuteczniejsze niż demonstrująca zmęczenie życiem postawa, która nakazuje przejść do rzeczy. Poza tym dobry słuchacz miał największe szansę odkrycia biurowego plotkarza — osoby, która wiedziała wszystko i nie miała oporów przed podzieleniem się tym.
W Doowap Advertising taką osobą okazał się Toby Bailey.
— W tym interesie widzi się, jak przychodzą i odchodzą — oznajmił Toby, rozkładając ręce, by zademonstrować, że przemysł reklamowy obejmuje sobą całą rzeczywistość. — Najgorsze są oczywiście twórcze osoby. Wszystkie są znerwicowane. Ale one stanowią tylko maleńką część całego procesu. Ja zajmuję się sprzedażą środkom masowego przekazu.
Znajduję miejsce dla reklam. Tu właśnie leży prawdziwa władza.
Sandra skinęła zachęcająco głową.
— Mam wrażenie, że to fascynująca praca.
— Och, nie różni się od innych — odparł Toby. Gdy już uświadomił jej, jak cudowną rzeczą jest reklama, był gotowy okazać wspaniałomyślność. — Pracują tu najróżniejsi. Weźmy na przykład biednego starego Hansa. To dopiero była postać. Kochał panie. Co prawda, na jego żonę przyjemnie było popatrzeć, ale Hans, cóż, interesowała go ilość, nie jakość.
Toby uśmiechnął się, zachęcając Sandrę, by zareagowała na jego żart.
Zrobiła to, chichocząc uprzejmie.
— To znaczy, że chciał jedynie zdobyć więcej nacięć na pasie? Tylko to się dla niego liczyło?
Toby uniósł dłoń, jak gdyby obawiał się, że jego słowa można uznać za dowód, iż mówi źle o zmarłych.
— Nie, nie. Lubił tylko ładne kobiety. Nigdy nie widziało się go z niczym poniżej ósemki.
— Ósemki?
— No, wie pani, w skali od jeden do dziesięciu. Jeśli chodzi o urodę.
Świnia, pomyślała Sandra.
— Przypuszczam, że w reklamowej firmie musicie zatrudniać mnóstwo ładnych kobiet.
— Och, tak. Opakowanie ułatwia sprzedaż, jeśli wybaczy pani to sformułowanie.
Wydawało się, że przerzucił w myśli kartoteki personalne firmy.
— Och, tak — powiedział po raz drugi.
— Przy wejściu zwróciłam uwagę na recepcjonistkę.
— Megan? — zapytał Toby. — To niezły przykład. Hans wziął na nią namiar, kiedy tylko ją przyjęli. Nie trwało długo, nim uległa jego urokowi.
Sandra popatrzyła na listę zatrudnionych, którą jej dano. Megan Mulvaney.
— Ale — zapytała — czy jakiś typ kobiet podobał mu się szczególnie? „Ładne” to w końcu dość szeroka kategoria.
Toby otworzył usta, jak gdyby chciał rzucić jakąś głupią uwagę, na przykład: „Można by tak powiedzieć”. Sandra dodała mu punktów za to, że się przed tym powstrzymał.
Sprawiał jednak wrażenie ożywionego, całkiem jakby rozmowa z kobietą o pięknych kobietach mogła wywołać podniecenie.