Выбрать главу

8. Jeremiasz

– Diabli nadali, diabli nadali, diabli nadali, diabli nadali, diabli nadali… Boże, po co mi ten facet!

9. Walter

Dni mijają. Jednostajnie, niezmiennie. Kozie mleko, rosół z gołębia, pędy bambusa, chleb z kory… Kurczę blade! Nocami, nie mogąc usnąć, przypominam sobie mój jadłospis jeszcze sprzed miesiąca: ostrygi, kawior, melba, wyborne kuropatwy z truflami na dziko, pierożki z ptasich ozorków, suszi… Ech. A teraz jeszcze ta glina na nogach rozgrzewająca się za dnia i ziębnąca nocą. Żeby tylko chodziło o zmiany temperatur! Między opatrunkiem a moją skórą uwiła sobie gniazdko rodzina mrówek, których w żaden sposób nie mogłem wykurzyć ani trzcinką, ani wodą, ani rosołem. Na pytanie, jak długo pozostanę unieruchomiony, mój anachoreta uśmiechnął się dobrodusznie:

– Sześć do ośmiu tygodni i będzie po wszystkim.

– Aleja się tu okropnie nudzę! Jestem bezczynny, samotny!

– Mogę ci odpowiedzieć słowami przypowieści: Każdy człowiek jest samoistną enklawą, a życie to wrogi ocean…

– Dobrze, dobrze! – nie miałem ochoty go słuchać, kaznodziejstwo przerażało mnie jeszcze bardziej niż nuda.

– Zaprawdę – ciągnął pustelnik – wróćmy do naszych źródeł, do korzeni człowieczeństwa, do zielonych lasów, odnajdźmy zapomniane skarby dzieciństwa, a wówczas osiągniemy szczęście i harmonię życia…

– Bzdura, Jeremy, życie to dysharmonia, tempo i ciągłe zmiany.

– Życie to jednostajność i trwałość – mamrotał swoje, zabierając się do pracy.

Pustelnik jest cholernie robotny: wciąż coś spulchnia, przędzie kozią wełnę albo produkuje masło. I jaki jest zadowolony ze swego statusu… Po raz nie wiadomo który zadaję mu to samo pytanie:

– Powiedz mi wreszcie, gdzie leży ta przeklęta wyspa?

– A czy to ważne? Wszędzie i nigdzie. Daję ci słowo, że czasem lepiej nie wiedzieć.

– To wymijająca odpowiedź, żądam wyjaśnienia!

– Nie denerwuj się, Walterku, emocje ci szkodzą… – To mówiąc, znika z mego pola widzenia.

W nocy jestem sam, cykają świerszcze, z oddali dochodzi jednostajny gęsty pomruk. Jeremy mówi, że to ocean. Ciekawe, gdzie ten cholernik udaje się po zmroku. Może śpi w zagrodzie dla bydła, z kózkami? W końcu jeśli jest tu dziesięć lat… Tfu, tego jeszcze nie próbowałem. Tymczasem śnią mi się różne rzeczy, a przede wszystkim kolumny cyfr, notowania, odsetki, tantiemy… Czasami w snach widuję mego zastępcę Rudolfa. Kiedy indziej Magdę, która nie wiedzieć czemu ma twarz Zuzi. Tylko dlaczego?

– No, mała, mamy pięć minut dla siebie – mówię Zuzi, a odpowiada mi Magda: – Waluta spada w związku z kryzysem indochińskim. Co zrobić z pakietem Stephensa i Boxa?

– Ach, żebym się mógł poruszać, to bym chyba do was dopłynął! Gdyby nie te złamane nogi…

Magda zmienia się w Zuzię, która dziwnie poważnym tonem mówi:

– Jesteś taki zupełnie pewien, że są złamane?

Budzę się. Ciemna noc. Cykady drą się jak oszalałe. Morze huczy. Jeremiego nie ma w pobliżu, tylko księżyc świeci ogromny.

Poruszam palcami nogi. Nie czuję bólu… A może…? Zwlekam się z posłania i dopełzam do skrzynki z narzędziami. Dłutko, nożyce!… Kruszę glinę na lewej nodze. Potem rozcieram skórę. Nic nie boli. Poza paroma siniakami ani śladu zwichnięcia, nie mówiąc o złamaniu. Szybko pozbywam się łupiny z drugiej nogi. Ta też jest w porządku. Ryzykuję powstanie… Trochę ciężko mi utrzymać równowagę, ale poza tym nic mi nie jest. A więc ten skubany pustelnik po prostu mnie uwięził… Tylko dlaczego? Jaki miał plan, skoro za sześć tygodni i tak musiałby zdjąć mi unieruchomienie. A poza tym, po co więzić kogokolwiek na bezludnej wyspie?

Biorę ze stołu maczetę i zapuszczam się w pierwszą lepszą dróżkę.

Już wcześniej zauważyłem, że wysepką miała charakter wklęsły… Teraz wspinam się w górę. Szum się wzmaga. Jest jakiś dziwny. I naraz moje ucho, łapie z oddali dźwięki klaksonu… O cholera… czyżby gdzieś w pobliżu była jakaś droga? Może cieśnina od lądu stałego jest wąska? Wówczas przepłynę ją bez trudu. Ścieżka zakręca, a przede mną wyrasta ściana krzaków. W ruch idzie maczeta. Raz… dwa… trzy… I nagle… Ziemia ucieka mi spod nóg… Lecę! Nie, nie lecę. W ostatniej chwili chwyta mnie za kołnierz czyjaś ręka.

– Nie powinieneś tego robić, Walterze – słyszę głos Jeremy’ego.

Nie odpowiadam. Jestem zbyt zdumiony. Ponad pół kilometra niżej pulsuje olbrzymia metropolia. Widać światła latarń, tańczą neony, pędzą samochody. Pulsują pętle autostrad… Ciemna plama to chyba park… Zaraz, zaraz. To przecież moje miasto! Co więcej, wysepka mieści się na dachu Mega-Buildingu, w którym na czternastym piętrze mieści się mój gabinet prezesa Swampson Corporation.

– Wracamy! – pustelnik wciąga mnie w zarośla. – Musiałeś się sam przekonać. Trzeba było wierzyć, gdy mówiłem ci, że z mojej Enklawy nie ma żadnego wyjścia. I bardzo dobrze. Bardzo dobrze.

10. Walter ciąg dalszy

Przez chwilę nie mogłem wymówić ani słowa. Jak szczenię pozwoliłem się wciągnąć w zarośla, a potem poszedłem za pustelnikiem do naszego szałasu. Bardzo rzadko tracę spokój, więc tym razem już po chwili mówiłem zupełnie opanowany:

– Pan mnie oszukał, Jeremy, usiłuje mnie pan bezprawnie uwięzić… Ale to się panu nie uda!

– Ja miałbym cię więzić!? – w głosie pustelnika zabrzmiało zdumienie tak szczere, że aż obrzydliwe. – Jesteś teraz wolny bardziej niż kiedykolwiek. Czy naprawdę nie widzisz, że tu po raz pierwszy jesteś panem swego czasu, nie obciążony żadnymi terminami, obowiązkami?…

– Ale moja firma przez ten rajski okres mogła ponieść milionowe straty, parę kontraktów zostawiłem nie dopiętych…

– A czy to ważne? Te kontrakty?

– Pan jest śmieszny. Domyślam się, że ktoś panu zapłacił za przetrzymanie mnie tutaj. Obiecuję, że podwoję stawkę.

– Nie interesują mnie pieniądze… – pada w odpowiedzi.

– Wariat. Normalny wariat! W porządku, nie chce pan pieniędzy, dobrze, proszę mi natychmiast wskazać klapę włazu.

– Jakiego włazu?

– No, na ten strych… Może być też drabinka przeciwpożarowa albo…

– Nie ma włazu ani drabinki. Kiedy wydzierżawiłem ten dach na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, cała powierzchnia została pokryta dwumetrową płytą żelbetową, na niej położono, po starannym zaizolowaniu, jeszcze trzy metry gleby… Niech jej ziemia lekką będzie.

Na wszystko miał gotowy argument, cwaniaczek…

– Ale pan jakoś się tu dostał? – konsekwentnie mówiłem mu „pan”, mimo że Jeremiasz bez przerwy mnie tykał.

– Przybyłem śmigłowcem. Helikopterem przewiozłem też mój skromny dobytek, zwierzęta, nasiona…

– A jak chce się pan wydostać?

– Zostanę tu do śmierci!

Zgrywał się. Nie ulegało wątpliwości, że się zgrywał. A jeśli w tym, co mówił, było choćby źdźbło prawdy?

– Takich typów jak pan powinno się eliminować ze społeczeństwa – westchnąłem.

– Sam już to zrobiłem. Nie chciałem mieć nic wspólnego z waszym społeczeństwem. Pobędziesz tu dłużej, kochany, a docenisz ten może nieco surowy, ale przyjemny tryb życia. Tykwy, kozy, pataty…

Długo mogłem tłumaczyć cymbałowi, że nie mam powołania na anachoretę, a wręcz przeciwnie, lubię ruch, tłum, towarzystwo.

– Wszystko można polubić – skontrował, zacierając ręce. – Weźmy kozy…

Wybuchnąłem:

– Mam alergię na futro!

– Uczulenia to choroby cywilizacji, tu ci szybko przejdą. Znałem faceta, który dostawał wysypki na widok własnej żony, a znowuż inny uczulony był na abstrakcję…