Выбрать главу

Wilgotnym popołudniem na usmolone dymem domy spadł słaby deszcz, którego krople skapywały z poczernia-łych pnączy i palm. Słyszałem, jak Stark włóczy się po uli-cach ze swoją strzelbą, zabijając te nieliczne ptaki, które ośmieliły się opuścić swoje kryjówki.

Mieszkańcy Shepperton skryli się w sypialniach, ale o zmierzchu pod pomnikiem zebrała się grupka kobiet, które zaczęły obrzucać mnie wyzwiskami. Były to matki dzieci, które wchłonąłem w siebie, matki tych dziewcząt i chłop-ców, których odległe dusze przebiegały mroczne galeryjki głębin mojego ciała i które utrzymywały mnie przy życiu. Kobiety przyniosły ze sobą śmieci w plastikowych torbach. Porozrywały swoje kombinezony lotnicze aż po pas, a po-tem obrzuciły mnie gradem odpadków i ciskały we mnie martwymi ptakami.

Choć mnie nienawidziły, cieszyłem się, że nauczyłem je latać. Dzięki mnie dowiedziały się, jak być kimś więcej niż sobą, jak przybrać postać ptaka, ryby albo ssaka, i dzięki mnie wkroczyły na krótko w świat, gdzie mogły zespolić się ze swoimi braćmi, przyjaciółmi, mężami i dziećmi. Leżałem u ich stóp, skrępowany skrzydlatym nakryciem głowy. Serpentyny mojego serca wzniosły się w zimnym powietrzu i trzepotały im w twarze, jak zagubione duchy synów i córek tych ludzi.

Wieczorem zobaczyłem lica trojga upośledzonych dzie-ci, które przyglądały mi się w wilgotnym świetle – wyglą-dały jak małe księżyce, które okrążają się w milczeniu. Kucnęły pośród martwych kwiatów i ar, żeby bawić się wstę-gami mojej krwi. Rachel pieściła je, mrugając w zachwycie niewidomymi oczami, i próbowała odczytać ich tajemni-cze kody niczym enigmatyczne wiadomości z innego wszechświata, zapisane na telegraficznej taśmie mojego serca. David wpatrywał się ponuro w umierającą dżunglę, kryjącą frontony sklepów, zaintrygowany ich bezcelową przemianą. Tymczasem Jamie naśladował mnie i przygar-niał do piersi mokre maki, wyciskając z nich palcami sok. Raz podczołgał się bliżej i położył mi przy głowie martwą wronę, ale wiedziałem, że nie chciał być okrutny. Po prostu stałem się kaleką, tak jak on.

Pod osłoną nocy dzieci ożywiły się i wciągnęły mnie z powrotem na wózek. Rachel waliła mnie pięściami w nogi, usiłując przywrócić je do życia.

Na mrocznych ulicach jarzył się blask ognisk, bijących pod niebo z górnych tarasów wielopoziomowego parkingu. Dzieci powiozły mnie spiesznie za opuszczoną klinikę i dalej, ku swojej tajemnej łące.

W szarym świetle zauważyłem biały kształt samolotu, który zbudowały mi nad grobem.

34

MGIEŁKA MUCH

Tak więc dzieci zabrały mnie, żebym zamieszkał w gro-bie. Siedziałem jak strach na wróble w wypełnionej kwia-tami mogile, wyściełanej martwymi ptakami, otoczony szczątkami mojego nakrycia głowy, trzymającego się wciąż na ramionach i paskach pod moją brodą. Po obu stronach grobu leżały skryte w ciemności kawałki skrzydeł cessny, które wraz z fragmentami jej przedniej szyby i ogona two-rzyły prymitywny kadłub. Nawet jedno śmigło zostało wy-rwane z dna koryta rzeki i wywleczone na łąkę. Spoczywa-ło teraz na trawie u moich stóp niczym pogięty i zardzewia-ły miecz.

W cienistej altanie siedziały dzieci, przypominające ułomne cherubiny w ogrodzie przy kostnicy. Nad Shepper-ton osiadły niemal dotykalne wyziewy. Drzewa skrył bal-dachim mroku, jak gdyby nad umierającą dżunglą rozcią-gnął się całun szarości. Światło nie spływało już ze wszyst-kich liści. Ptaki milczały, schowane wśród więdnących or-chidei i magnolii, których płatki przybrały w śmierci rów-nie woskowe oblicze, jak policzki Miriam St. Cloud. W górze łopotały poszarpane żagle ciemnych skrzydeł. Na przyćmionym niebie zbierały się sępy. Lądowały na pożółkłej trawie, by karmić się padliną wymordowanych ptaków. Na leżącym przede mną śmigle przysiadł mały sęp płowy, zaciskając szpony wokół obosiecznego miecza. Wszędzie dokoła pojawiała się makabryczna roślinność, a w trawie buszowały dziwne drapieżniki. Węże wspinały się na brzegi strumyka. Plaga pająków rozsnuwała na drzewach ropne sieci, osłaniając martwe kwiaty srebrnymi całunami, a zbite w aureolę białe muchy żerowały nad grobem. Kiedy łąkę wypełnił świt, ujrzałem dzierzbę, która atakowała ostat-nie kolibry, wbijając je na ciernie kolczastych krzewów. Shepperton stało się obmierzłe, ponieważ zatruła je pły-nące ze mnie rozpacz. Zaraz po brzasku powróciły dzieci. W nadziei, że przywróci mnie do życia, Jamie po raz pierw-szy przyniósł mi żywego ptaka – był to zmaltretowany ru-dzik, którego chłopiec puścił wolno w trawie. Dzieci były nazbyt wystraszone, żeby do mnie podejść, przykucnęły więc w rojącej się od wszy trawie. Jamie pohukiwał żałośnie sam do siebie, kryjąc głowę w ramionach przed krążącymi w górze sępami, które czekały, by pożreć moje ciało, choć z niego właśnie powstały. David zakrył dłońmi oczy Rachel, obawiając się, że nawet ślepota nie uchroni dziewczynki przed widokiem tych wszystkich okropności. Po bladych ulicach błąkało się kilka osób, przebranych nadal w stroje lotników. Miasteczko pilotów umierało przeze mnie, a ja z kolei umierałem przez nich.

A jednak wciąż jeszcze żyłem.

Na środku parku sępy szarpały zwłoki padłych jeleni. Stadko ciemnych padlinożerców obsiadło dystrybutory na stacji benzynowej, a ich przywódca pożerał martwego psa. Szary wiatr poruszał tysiącami zmiażdżonych kwiatów, podczas gdy ludzie cofali się przed ptakami, obserwując je w odrętwieniu z progów swoich domów. Uzbrojeni w noże i ogrodowe widły, wpatrywali się uważnie w głąb parku, gdzie trawę kryły ciała zdychających jeleni. Wśród wycień-czonego stada stał na chwiejnych nogach pojedynczy sa-miec.

Czekałem, aż przyjedzie policja, która mnie uratuje, bo chciałem się już przyznać, że ukradłem cessnę. Ale świat utracił zainteresowanie Shepperton, jak gdyby ktoś rozsta-wił niewidzialne parawany wokół miasteczka. Odjechały ostatnie radiowozy, a załogi telewizyjnych wozów transmi-syjnych pakowały sprzęt.

Tego popołudnia nie przyleciały żadne helikoptery. Od strony uschłych wiązów dobiegły mnie podniesione głosy. To grupa myśliwych ze Starkiem na czele wracała z wyprawy nad rzekę, ciągnąc przez martwe klomby skrwa-wione ciało morświna. Między krzakami potarganych ro-dodendronów ujrzałem podekscytowaną twarz i rozczochra-ne włosy Starka. Był splamiony krwią. Powiesił zwierzę na haku przed sklepem rzeźniczym nieopodal pomnika ofiar wojny. Kiedy z bocznych uliczek nadbiegły wygłodniałe gospodynie domowe, Stark wszedł na blaszaną baryłkę i zaczął wycinać steki z mięsa morświna.

Masakra nad rzeką trwała całe popołudnie. Wilgotna tra-wa w parku zrobiła się śliska od krwi i łusek. Banda mor-derców, operująca z pontonu Starka, zakłuwała delfiny, morświny, wargacze i łososie – tak krwawi lotnicy mścili się na stworzeniach innego żywiołu. Brodząc po pas w wo-dzie, Stark zatłukł na śmierć białego miecznika, usiłujące-go ukryć się w zatopionym samolocie. Słyszałem w grobie, jak przyzywa mnie ostatnie światełko jego ducha. Tego popołudnia kwiaty i pióra ulic Shepperton spłynę-ły krwią. Żądni pożywienia mieszkańcy tłoczyli się w skle-pach rzeźniczych, domagając się z wrzaskiem surowego mięsa, piętrzącego się na ladach, przy których Stark i jego lotnicy rozdawali ludziom moje ciało.

W grobie zaroiło się od wściekle bzyczącycłi owadów – padlinożeme osy łamały sobie skrzydła, cisnąc się żarłocz-nie wokół martwych ptaków, a z mojej skóry zerwała się mgiełka much, która osiadła na wszystkich żywych i mar-twych stworzeniach w Shepperton.

35

OGNISKA

Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami. Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i wchłonął je w siebie żarłocz-nie.