Выбрать главу

Czekało na mnie wszystko. Spojrzałem na swoją pierś, na zagojoną ranę – zniknęła nawet blizna. Czułem w piersi narządy, które przekazały mi tutejsze stworzenia. Nosiłem w sobie tysiące płuc, serc, wątrób, mózgów i genitaliów obojga płci, a stałem się tak płodny, że mogłem zaludnić nowy świat, w który miałem wkroczyć.

Nabrałem pewności, że jednak uda mi się uciec z Shep-perton.

Pokonałem parking pod kliniką. Na tarasie oddziału ge-riatrycznego siedzieli zgrzybiali i kalecy starcy. Dzieci szły za mną, z pospuszczanymi głowami, pojęły bowiem, że wkrótce je opuszczę. Zmarszczka pofałdowała masywne czoło Davida, gdy usiłował po męsku zadecydować o ich wspólnej przyszłości. Twarz Rachel zapadła się w sobie – dziewczynka zamknęła oczy, jak gdyby nie chciała ryzyko-wać odzyskania wzroku w chwili pożegnania. Tylko Jamie zachował pogodę ducha. Uniósł głowę i pohukiwał pod nie-bo, sondując je w nadziei, że ześle mu następnego lotnika. Starzec na tarasie uniósł rękę, pozdrawiając mnie po raz ostatni. Jakaś leciwa kobieta, wyniszczona białaczką, uśmiechnęła się ze swojej leżanki, dziękując mi za kwiaty w ogrodzie i barwne pióra ptaków.

Wróciłem do dzieci, ponieważ darzyłem je uczuciem. Przyklęknąwszy przed nimi wśród zaparkowanych aut, wzią-łem Jamiego za ręce. Odczekałem, aż ustały jego nerwowe pohukiwania, wtedy chłopiec wbił we mnie wzrok. Przez nasze zaciśnięte palce przelałem mu w ciało siłę i zwin-ność, jaką obdarzył moje nogi umierający jeleń. Oswobodziłem ręce chłopca. Spoglądając mu w oczy, zerwałem z jego nóg klamry ortopedyczne. Na widok swo-ich kolan Jamiemu zaparło dech w piersi – był zdumiony, że ma tak silne nogi. Śmiejąc się, kołysał się swawolnie, udając, że zaraz upadnie. Wydał ostatni okrzyk, dał spokój niebu i ruszył biegiem przez park, przeskakując klomby. Przez cały ten czas Rachel z uwagą nastawiała uszu, zwróciwszy oczy ku wzburzonej trawie, nie mogła jednak odczytać jej rozbieganych szyfrów. Przestraszona, cofnęła się przede mną, zdejmując dłoń z ramienia Davida, ale po-tem, w nagłym przypływie odwagi, podbiegła bliżej i obję-ła moje kolana. Trzymała mnie mocno w ramionach, chcąc przywrócić mi siłę, którą przelałem w Jamiego. Ująłem jej głowę w dłonie i wcisnąłem ją między swoje uda, dotykając martwych okien jej oczu. Wraz z niezawod-nym zmysłem kondorów, czubkami palców przekazywałem jej wzrok sokołów i orłów. Gałki oczne dziewczynki poru-szały się raptownie pod moimi palcami, jak gdyby raptow-nie śniła teraz wszystkie utracone obrazy dzieciństwa. Czu-łem, jak jej pobudzone nerwy wzrastają z mózgu niczym łodygi orchidei i rozkwitają delikatnymi płatkami źrenic. Rozdrażniona sobą, Rachel radośnie kiwała głową na boki, przytłoczona światłem wpadającym w mroczne komory jej czaszki.

– Tak, BlakeL.

Wyrwała mi się i spojrzała szeroko otwartymi oczami na łąkę, niebo i liście. Po chwili podniosła na mnie trzeźwy wzrok i przez krótką chwilę ujrzała we mnie swojego ko-chanka i ojca.

Jamie biegał między nami, zawracał wśród samochodów, a potem zaczął tańczyć wokół Davida, który ze stoickim spokojem tkwił w miejscu. Był szczęśliwy radością swoich towarzyszy, ale nie rozumiał, co się właściwie stało. Pojąwszy nareszcie, że wkrótce stąd odejdę, Rachel wzię-ła Davida za ręce i przyciągnęła go do mnie zdecydowa-nym ruchem. Przytrzymałem jego masywną głowę na mo-ich lędźwiach. Czułem bicie jego silnego serca, pełnego obaw, że jego rolę mógłby przejąć jakiś mózgowy uzurpa-tor. Przekazywałem mu płatki inteligencji przez spojenia kości jego czaszki, jak cienkie wiązki światła, które prze-szywały graciarnię mózgu chłopca. Jego umysł odpowia-dał, poruszał się po omacku wśród gasnących cieni, odbudowując zerwane przewody złącz. Na koniec podaro-wałem mu zrozumienie, dobry zmysł starych ryb i mądrych węży.

Głowa Davida rozbrzmiewała echem na moich kolanach jak szumiące planetarium astronomicznych snów. Ode-pchnął mnie, a potem uniósł wzrok z pełnym godności spo-kojem.

– Dziękuję ci, Blake… Czy teraz ja mogę ci pomóc? Odszedł grzecznie i zaczął przechadzać się bojaźliwie między zakurzonymi samochodami, jak gdyby zakłopota-ny obecnością czujnego i bystrego lokatora, który zajął miej-sce w jego głowie.

Byłem oszołomiony z wysiłku i zdawałem sobie spra-wę, że moje ciało musi zapłacić za trud, postanowiłem więc odejść. Do Shepperton w każdej chwili mogli przybyć pierw-si turyści, a za nimi policja w poszukiwaniu spadłej cessny. Odpoczywałem, wsparty o czerwony kabriolet Miriam St. Cloud, wspominając młodą lekarkę i pomoc, jakiej mi udzie-liła, kiedy pojawiłem się w miasteczku. W kurzu na drzwiach samochodu pozostawiła ślady palców – swoją ostatnią za-szyfrowaną wiadomość.

David czekał na mnie. Wzrok mi osłabł, ale widziałem jego jasne, niebieskie oczy, przyglądające się starcom na tarasie.

– Blake, zanim odejdziesz… – David przemawiał nie-mal dorosłym głosem. – Czy mógłbyś się z nimi pożegnać? Poszedłem za spokojnym i pełnym godności chłopcem na drugą stronę parkingu i dalej, na taras. Staruszkowie ma-chali do mnie z leżanek i wózków inwalidzkich, ucieszeni; że mogą siedzieć na słońcu. Patrząc na te umierające istoty, siedzące na progu własnej śmierci, miałem ochotę odwró-cić się, uciec i odlecieć stąd nad drzewami na zawsze. Wie-działem, że jeśli przekażę im siłę, którą obdarzyły mnie ptaki i rośliny, nigdy nie uda mi się wymknąć z Shepperton. Znów miałem tu pozostać, uwięziony.

David czekał na mnie i uśmiechnął się krzepiąco, kiedy zadrżałem. Widział, że gniewam się na starców, i mnie zo-stawiał decyzję, czy powinienem im pomóc. – Dziękuję ci jeszcze raz, Blake.

Wszedłem na wiodące na taras schody. Sunąłem między leciwymi pacjentami, ujmując ich starcze dłonie. Chorej na białaczkę staruszce, wyglądającej jak spopielały, uśmiech-nięty tłumoczek, oddałem swoją krew, dar jeleni i wiązów. Trzymałem jej maleńkie ręce, a krew wpływała w jej ciało przez węże moich przegubów. David rozpromienił się z zachwytu, kiedy staruszka odżyła na naszych oczach. Jej ciepłe palce ścisnęły mnie za łokieć.

– Poproszę pielęgniarkę, żeby przyniosła pani kosme-tyczkę, pani Sanders. – David rozdzielił nas i popchnął mnie do następnego pacjenta.

Zdemenciałemu starcowi oddałem drugą część mojego mózgu, którą dostałem od sokołów i orłów. Jego roztrzę-siona głowa uspokoiła się w moich rękach, a oczy chorego spoglądały na mnie jak oczy zaspanego szachisty, rozbły-skujące rankiem na widok zwycięskiego posunięcia. – Jeszcze choć kilku, Blake.

David podtrzymywał mnie, gdy przesuwałem się mię-dzy wózkami. Zniedołężniałym starowinom, reumatykom, cukrzykowi i schizofreniczce podarowałem zdrowie i roz-sądek. Wzrok mi się zamglił, gdy gramolili się w piżamach ze swoich łóżek i wózków inwalidzkich, by zbić się wokół mnie. Zdemenciały starzec bębnił pięścią w moje ramię, chwytając po raz pierwszy logikę czasu i przestrzeni. Schi-zofreniczka wyśpiewywała trele dziwnej piosenki pobliskie-mu drzewu. Koronkową skórę kobiety oblał młodzieńczy rumieniec nastolatki, jak gdybym przemienił staruszkę w jej własną wnuczkę.

David spokojnie prowadził mnie między nimi, a ja roz-dawałem kalekom dary wzroku, rozsądku, zdrowia i wdzię-ku, rozkładając na części moje ciało i umysł, które gotów byłem przekazać każdemu, kto czepiał się moich rąk. Na samym końcu podarowałem swój język człowieko-wi choremu na raka ust.