Выбрать главу

Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa – rosyjskie i angielskie.

Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.

Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą, kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a Rob udał, że tego nie widzi.

– Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu – powiedział na głos.

Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu. Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych pozbawić praw rodzicielskich.

Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora, że – nocą czy o świcie – i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.

Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!

Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.

Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę. Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera. To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak uczy języka, przyda mu się w życiu”.

Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”. „Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i Darnowski, za bardzo dobre stopnie.

Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek – w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow, pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze), zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się nie przecinała.

Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą się to wszystko skończyło!

Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie poskaczecie beze mnie.

Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu zdechnie jak pies pod płotem.

Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na metro.

Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się – zza rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.

Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków” *, jak śpiewał Okudżawa mamińskiej?

Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał rękami. A nuż się nie zatrzyma?

Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi.

Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.

W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.

– Proszę opłacić przejazd – zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. – Dziesięć kopiejek.

Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.

Gdzie by tu usiąść?

Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach – jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.

Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby się wygodniej usadowić.

Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.

S., uczeń technikum

Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.

Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.

вернуться

* Przełożył Andrzej Mandalian.