Выбрать главу

„Są problemy z miejscami – powiedział administrator. – Może zimą coś się znajdzie. Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za chlanie.

Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.

No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny dopiero we wrześniu).

Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał, to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy – cały czerwony, z obrzmiałym ryjem. „Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.

Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo – stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa. Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem) i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki, dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia – jeśli Rożnow wsadzał go do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń, rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”.

No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać. Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać, to się stanie – ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się już go doczekać.

Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem. Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę – wiecznie pijaną i prawie tak samo brudną jak ten gnój.

Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze zagrozili, że złożą donos do sądu – bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.

Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” – powiedział i od razu dyla, taki gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka rozgrzewka, zanim pasierb wróci.

A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa, dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku.

Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim kącie. Okularnik, z Moskwy.

Kochanek Lady Własnołapskiej

W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w oknie prawie jak w lustrze. Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie oczka, włosy proste jak patyki, czoło – pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych równin – spadek po babce Ormiance.

Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego odbicia. Siedemnaście lat, a już przegrany na całej linii.

W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości.

Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na uniwersytet są w lipcu. Zabraknie mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zdawać do pedagogicznej, gdzie absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A potem przez dwadzieścia lat będą odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz.

A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i rozjadą się po zagranicach. Za dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał w oczy, przy chodniku nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i krzyknie: „Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same! Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince, pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, winowajcy mają krótką pamięć.

O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed pierwszym maja. Jej starzy machnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą. Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem nie zaprasza kumpli do mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej całkowitej dyspozycji.

Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak Kopciuszek siostry wybierające się na królewski baclass="underline" nie żeby całkiem obojętnie, ale bez większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło spotkać, wszelkie więc intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.

No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin Karola Marksa, podchodzi do Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi:

– Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź.

Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i mieniły się, a Robowi zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w piersiach, przeciwnie – chłód.

Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale stróżem, to przygarbionemu okularnikowi taka laska w życiu by się nie dostała.

Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego niespodziewanego zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w ten sam sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała Reginka; chciała po prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce.

– Dziesiątego? – upewnił się jakby od niechcenia. – Chyba dam radę. Okej, przyjadę.

Ale nie zdołał utrzymać fasonu – rozpromienił się w uśmiechu.

Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie pojedzie na daczę w granatowym szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi łachami, a on nie ma nawet przyzwoitych dżinsów.