Выбрать главу

Wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet Reginka, zdrajczyni, zachichotała. A Rob jedynie mrugał oczami, bo podły Pietka nie tylko dotknął bolesnych miejsc, ale w ogóle trafił w dziesiątkę: i z kolejką po dżinsy za dwanaście rubli, no i oczywiście z „tym”.

Ej, gdyby nie to haniebne zacukanie, nie żałośnie opadnięta szczęka, nie krew, która napłynęła do twarzy!

Co do Lady Własnołapskiej wystarczyło tylko się skrzywić: fe, sir, cóż za trywialny dowcip! A w sprawie adidasów i dżinsów odpowiedzieć spokojnie, z godnością: „Z czego jesteś taki dumny, Piotrusiu? Że ci tatulek kupił jednoślad i garniturek skórzany, no i co? A w ogóle czy to męska rzecz, gadanie o szmatach?”.

Ale skapitulował wobec takiej jawnej agresji. Zachował się jak kompletny kretyn: poczerwieniał i przy akompaniamencie ogólnego rechotu poderwał się i wybiegł z domu. To znaczy faktycznie przyznał, że z niego wieśniak, robol, męczychujek. Przy wszystkich, przy Regince!

Jak żyć po czymś takim? – spytał Rob swego odbicia. A ono po mefistofelesowsku się skrzywiło, zafalowało – to pojazd zakołysał się na wyboju.

W radiu inteligencki głosik przynudzał coś do rymu, chyba z Puszkina.

Autobus zwolnił na zakręcie, a potem ni stąd, ni zowąd skręcił w bok, i to tak gwałtownie, że Rob walnął głową o szybę.

Do gruppenführera

Nagle Szary drgnął, bo naszła go niespodziewana, szalona myśl.

A gdyby tak wytłuc samego Rożnowa?

Jasna sprawa, nie samemu.

Może by tak poprosić Müllera?

A co? Że Rożnow jest po wyroku, to Müller ma w dupie, bo sam odsiedział wyrok w kolonii.

Dla Müllera nie sztuka załatwić nawet dorosłego faceta. Szczególnie jeśli do pomocy miałby chłopaków z komanda.

W zeszłym tygodniu na przykład zdarzyło się coś takiego.

Szary szedł betonową drogą z Lesgorodka razem z innymi „sondziarzami”: Müllerem, Gazerem, Wową i Piszczkiem. Nagle widzą, że na poboczu stoi żiguli z moskiewskim numerem, a jakiś wujo się rozkraczył i zmienia koło. A wieczór blisko, na drodze nie ma nikogo.

Müller mówi szeptem:

– Soldaten, widzieliście łopatnik?

I rzeczywiście, gościowi z tylnej kieszeni wystawał portfel z krokodylowej skóry. Albo wężowej – krótko mówiąc, drogi, błyszczący.

– Piszczek, Wowa, Szary – w krzaki! – rozkazał Müller. – Gazer, idź z tyłu, dziesięć metrów za mną.

I ruszył do samochodu, bez pośpiechu, rozkołysanym krokiem.

Szary patrzył na to z krzaków i serce mu głośno waliło. Czyżby faktycznie tamten chciał obrobić frajera? To przecież nie to samo, co wytrząsać dychy z gówniarzy przed szkołą, to już jest paragraf „rozbój”.

A moskwianin obejrzał się na odgłos kroków, ale nic złego nie pomyślał. Müller nie wygląda znowu tak strasznie: niemrawy, jasnowłosy chłopak, krótko ostrzyżony, cały ubrany na czarno. Na oko nie przypomina bandyty.

Prawdziwe nazwisko szefa „sonderkommanda” brzmiało: Mielnikow; przełożone z rosyjskiego na niemiecki to by było „Müller”, jak ten z serialu o Stirlitzu. Gość miał palmę na punkcie Szwabów. Kazał się nazywać „gruppenführerem”; język można połamać. Chłopaków z ulicy Kujbyszewa zawsze nazywali „sondziarzami”, bo ograniczali się do drobnych kradzieży kieszonkowych. Ale Müller przerobił to po swojemu, powiedział: „Teraz nie jesteśmy sondziarze, tylko sonderkommando. Jasne?”. No fakt, nie można zaprzeczyć, „sonderkommando” lepiej się słyszy.

No więc podchodzi Müller do frajera, zatrzymuje się, coś tam do niego mówi albo może się pyta. Facet odpowiada, nie odwracając się. Wtedy Müller jak się nie zamachnie i – rrryz kantem dłoni w pochylony kark. Tamten tylko rymnął gębą o zderzak. A z tyłu już Gazer podlatuje, i z glana, i z glana!

Kiedy Szary z resztą podbiegli, łopuch już był w rękach u Müllera, a Gazer wyciągał frajera za nogi, bo tamten ze strachu wlazł pod swoją furę.

Müller wyjął dokumenty, przeczytał na głos nazwisko, imię, odojcowskie też, adres.

– Patrz – mówi do wuja. – Jak nas zakapujesz, to koniec z tobą.

A po facecie było widać, że nikogo nie zakapuje, takiego ma cykora.

Tylko się prosił:

– Chłopaki, oddajcie mi dowód i prawo jazdy, co? Müller nic nie oddał, tylko dał tamtemu kopa w żebra, rzucił wypatroszony łopuch i po sprawie.

Potem podzielił forsę, całych pięćdziesiąt pięć rubli: sobie trzy dychy, piętnaście Gazerowi. A Wowa, Piszczek i Szary dostali dychę na trzech. Jeszcze im powiedział:

– Tacy z was pomocnicy. Przylecieli na gotowe. Volkssturm, a nie sonderkommando. Z jednego Gazera jest dobry żołnierz, ale ma rondel zamiast głowy.

Co to jest „volkssturm”, Szary nie wiedział, ale że w mieście „sondziarze” nie mieli dużego autorytetu, to fakt. I chłopaków mało, i prawdziwych byków nie było. Gazer chłop silny, ale tępy; co prawda, to prawda. A Müller oczywiście znał wszystkie ciosy typu kantem dłoni w szyję, jednak przeciwko takim żołnierzom jak „syczowski” Baniak to był za cienki, a co dopiero mówić o Sztyku z jego „dworcowymi”.

Ale wpieprzyć gnojowi Rożnowowi, żeby sobie nie pozwalał, to dla Müllera tyle co splunąć. A już Szary to odpracuje, odwdzięczy się. Ej, czemu nie wpadł na to wcześniej?! No, wstydził się. Jak mu opowiedzieć, że jego, szesnastoletniego chłopaka, ojczym łoi pasem po gołym tyłku i zagania spać „pod pryczę”?

Tyle że teraz Szary nie myślał o wstydzie – życie go do tego zmusiło. Bardzo już scykał się przed powrotem do domu.

Trzeba zajrzeć do kotłowni. Może chłopaki jeszcze tam są. Jeśli już się rozeszli, to musi iść do Müllera do mieszkania. No, kijowo jest. Bo stary Müllera to solidny facet, kierownik magazynu meblowego, nie pozwala synowi zadawać się z ferajną. Gruppenführer się rozzłości, ale co robić? Chyba się powiesić.

Szary westchnął ciężko.

Wtedy radio, jak gdyby podsłuchało jego ponure myśli, spytało wierszem:

Darze dziwny, przypadkowy,

Życie, na coś mi jest dane?

I zakrztusiło się. Bo autobus rzuciło w bok – tak silnie, że Szaremu aż czapka spadła z głowy.

Biała Kolumna, czyli Biały Słup

Pozostałymi pasażerami też rzuciło, ale dalsze wypadki przebiegały tak szybko, że chyba żaden z nich nie zdążył się obudzić. A jeśli nawet zdążył, co to za różnica? Tak czy siak, nic już nie opowiedzą.

Robert Darnowski popatrzył do przodu, na kabinę kierowcy, i przez podwójne szkło zobaczył na środku drogi coś bardzo dziwnego: wysoką i szeroką białą kolumnę, nawet nie żeby białą, ale jak gdyby wypełnioną w środku jakimś światłem, jaskrawym albo i niejaskrawym. Sama zaś kolumna była niby szklana, ale to na pewno w niej odbiły się reflektory.

Siergiej Dronow zobaczył to samo, tylko trochę pod innym kątem, i nazwał w duchu kolumnę Białym Słupem.

Dlaczego kierowca tak ostro skręcił w lewo, było jasne: wyleciał zza zakrętu, zobaczył nieoczekiwaną przeszkodę i próbował uniknąć zderzenia. Niepojęte było coś innego – dlaczego w następnej chwili tak samo skręcił kierownicę z powrotem.

„Odbito mu czy co?” – przemknęło Robowi przez głowę.

A Szary pomyślał po prostu: „Zaraz się rozpieprzymy”.

Obaj mimo woli zmrużyli oczy, czekając, aż usłyszą brzęk rozbitego szkła, ale usłyszeli coś zupełnie innego, przy czym jeden i drugi wcale nie te same dźwięki.

Ale najpierw lepiej powiedzieć, co zobaczyli.

Kiedy obaj otworzyli oczy (i Rob, i Szary mieli wrażenie, że to stało się najwyżej sekundę później), zobaczyli nad sobą bielony, popękany sufit. Tylko że Darnowski widział pęknięcia podłużne, a Dronow przeważnie poprzeczne i z żółtawymi smugami.