Выбрать главу

Nietrudno wyjaśnić tę zbieżność widoku, który odsłonił się ich oczom: chłopcy ocknęli się na tym samym oddziale reanimacji w rejonowym szpitalu w Basmanowie, w dwóch sąsiednich separatkach.

Rozdział drugi

Symfonia – rapsodia

Co się tyczy Roba, to jeszcze coś usłyszał. Był to wielogłosowy dźwięk orkiestry, na który składały się: słodkie piłowanie skrzypiec, zachwycone szlochy trąbek, zwycięski łoskot perkusji, a w dodatku łaskoczący dusze śpiew jakichś nieznanych mu instrumentów. Kiedy uczeń dziesiątej klasy już się ocknął, ale jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie, pomyślał: „No, nieźle dają, choć to klasyka; ale nie nudzą. W swoim rodzaju nie gorsze niż Led Zeppelin. Może to Vivaldi?”. I najpierw odruchowo poszukał oczami źródła, skąd płynęła ta cudowna symfonia-rapsodia, czy jak się to tam nazywa.

Właśnie wtedy zauważył bielony sufit, ściany pomalowane na kazionny, sinawy kolor i szklano-metalową konstrukcję, którą rurka łączyła z jego zabandażowanym łokciem. Nie dostrzegł ani radioodbiornika, ani magnetofonu. Ale metamorfoza, jakiej uległ autobus, do tego stopnia zdumiała ucznia dziesiątej klasy, że na pewien czas zapomniał o melodii i zaczął mrugać oczami, a także potrząsnął głową, wskutek czego kroplówka zabulgotała z niezadowoleniem. Muzyka zresztą nie znikła, ale jak gdyby pozostała w tle, tak jak w kinie.

Potem otworzyły się drzwi i do sali wszedł brodaty człowiek w białym kitlu. Symfonia-rapsodia zredukowała głośność niemal do zera, ale mimo wszystko nie ucichła zupełnie.

– Gdzie ja jestem? W szpitalu, tak? A co się stało? – spytał Rob jakimś nieswoim, ochrypłym głosem.

Lekarz usiadł obok, poprawił kroplówkę, ujął pacjenta za przegub i popatrzył na zegarek.

– Miałeś szczęście, chłopcze. Powinni cię w muzeum pokazywać. Po takim uderzeniu wszystkie organy wewnętrzne powinny były popękać, a kręgi połamać się w diabły. Z tych, co siedzieli z przodu, zrobiła się marmolada, a ty nic. Nawet puls masz normalny. A znajdujesz się teraz w szpitalu imienia Siemaszki, na reanimacji, to znaczy na oddziale intensywnej opieki medycznej. Ale to tylko na wszelki wypadek. Jesteś cały i zdrowy, możesz choćby jutro jechać do Afganistanu, spełnić internacjonalistyczny obowiązek. – Brodaty roześmiał się, odłączając rurkę od łokcia. Rob skrzywił się, kiedy igła wyszła z żyły. – Rodzinę zawiadomiliśmy, bądź spokojny. Dobrze, że miałeś dowód w kieszeni. Co to było z tym autobusem? Śledczy się tu do ciebie pcha, chce to wyjaśnić. Zdążyłeś coś zauważyć?

Muzyka, która na pewien czas ucichła, znowu zaczęła grać głośniej i jakoś bardzo dziarsko, jak nakręcona. Gdzieś tu mają głośniki, czy co? E, nie, skąd w zakichanym szpitalu rejonowym mieliby sprzęt takiej jakości? A tu są wyraźnie i dolby, i basy, i częstotliwość klasy luks. Dziwne. Darnowski rozejrzał się na wszystkie strony, ale żadnej aparatury nie zobaczył.

Brodatemu lekarzowi chciał najpierw opowiedzieć o białej kolumnie na szosie, ale potem się zawahał. Najprawdopodobniej mu się przywidziała, już po tym, jak stracił świadomość. Co by miała robić kolumna pośrodku drogi, jeszcze w dodatku szklana?

Nagle doktor go spytał:

– Czego tak głową kręcisz? W oczach ci się nie dwoi? W uszach nie dzwoni, nie szumi? No, podnieś brodę. Popatrz tutaj. – Położył pacjentowi ręce na skroniach.

Trzeba mu powiedzieć o muzyce, pomyślał Rob. Ale nagle spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem lekarza i wzdrygnął się: oczy brodacza błysnęły zielonym kocim płomieniem, zaczęły fosforyzować. To było tak niespodziewane i okropne, że uczniowi dziesiątej klasy serce omal nie podskoczyło do gardła.

Muzyka umilkła zupełnie. Zamiast niej uczeń dziesiątej klasy usłyszał smętny, piskliwy głos, który szybciutko mamrotał: Teń-tere-teń. Kapuśniaczku gorącego, klopsików do menażki, drzwi na klucz i znowu łyczka. Jak ręką. Teń-tere-teń.

– Nie szarp się. Patrz w oczy! – krzyknął lekarz basem na dygoczącego Roba.

Nikogo więcej w pokoju nie było, absolutnie nikogo!

Głosik zapiszczał znowu, wprost w uszach Darnowskiego: Źrenice, źrenice. Jefimyczowi trzeba powiedzieć, niech on. Łyczka, łyczka…

Oczy doktora już nie świeciły tym przerażającym blaskiem. No jasne, to był omam.

– Leżę sam w pokoju? Czy ktoś tu jeszcze jest? – ostrożnie spytał Rob, łypiąc okiem. Na razie nie mógł odwrócić głowy – brodacz nadal ściskał mu skronie.

– Sam. Jak von baron – odrzekł wesoło tamten, cofając dłonie. – Wiesz ty co, wybrańcze losu? Nie wpuszczę do ciebie śledczego. Nie podoba mi się, jak mrugasz i trzęsiesz głową. Niech cię obejrzy lekarz naczelny. A ty sobie odpocznij. Apetytu na razie nie masz ani nie możesz mieć, a ja, bratku, zgłodniałem. Zajrzę do twojego sąsiada, potem zjem obiad i znowu wrócę do ciebie. Tylko mi nie wstawaj, leż. Tu jest dzwonek, jakby co, to naciśnij guzik.

Boogie-woogie

Ledwo doktor wyszedł, Rob zerwał się z łóżka i obejrzał pokój jak należy. Wszystkie te cuda zdrowo mu dokuczyły.

Spokojnie, powiedział do siebie. Po prostu są tu cienkie przepierzenia. Może nawet z dykty.

Przyłożył ucho do jednej ze ścian – spokój. Do drugiej – to samo. Z zewnątrz dochodziły zwykłe zaokienne dźwięki: daleki hałas ulicy, szelest liści, gruchanie gołębi.

Uczeń dziesiątej klasy zakończył rekonesans, znowu się położył i przymknął oczy, żeby wyeliminować omamy wzrokowe i skoncentrować się wyłącznie na słuchowych.

Piskliwy głos już się nie włączał – to dobrze. Za to muzyka pozwalała sobie na więcej niż poprzednio. Skrzypce i dęte zamilkły, teraz było solo na bębnie, dziarskie brzęki wydawał z siebie instrument w rodzaju gitary hawajskiej, a do tego dudnił kontrabas. Darnowski leżał i drżał ze strachu o swoją uszkodzoną psychikę, ale nieznana orkiestra miała to w nosie. Łupała teraz coś w rodzaju boogie-woogie. Właściwie należało wstać i puścić się w tany. Ta niewytłumaczalna i niewskazana audiowesołość sprawiła, że Rob poczuł się naprawdę strasznie. Położył się i naciągnął kołdrę aż po oczy.

Kiedy weszła salowa, brzęcząc aluminiowym czajnikiem, ucieszył się, jakby zobaczył kogoś bliskiego, chociaż baba była naprawdę okropna: z brodawką na czole, wąsata, w rozdeptanych pantoflach. Na leżącego nawet nie spojrzała – pewnie traktowała pacjentów jak meble.

Nalała do szklanki słabej herbaty; na talerzyk rzuciła dwie kostki cukru. Potem, stękając, pochyliła się, wyciągnęła spod łóżka kaczkę, ale ta była pusta – Rob jej nie użył.

Dopiero teraz salowa zaszczyciła go wzrokiem wyrażającym niezadowolenie, zupełnie, jakby w czymś zawinił.

Robowi okrzyk uwiązł w gardle, bo oczy starej strzeliły takimi samymi zielonymi iskrami jak niedawno brodatemu doktorowi.

– Czego się rzucasz? Ataki masz, czy co? – odezwała się salowa skrzekliwym głosem, bez zainteresowania patrząc na Darnowskiego. – Co tak wytrzeszczasz gały?

Jeszcze by miał nie wytrzeszczać! Muzyka, która szarpała jego błony bębenkowe, zniknęła gdzieś i zamiast żwawego boogie-woogie zabrzmiał głęboki i dźwięczny głos kobiecy (to się chyba nazywa kontralt): Trawy, trawy, trawy, nie zdążyły się napić srebrnej rosy… Piosenka urwała się w środku zwrotki. Kontralt zaczął złorzeczyć: Patrzcie no, pusta. A potem zleje mi się do łóżka.

– Hę? Co? – wyszeptał Rob, oglądając się z przestrachem.

– Patrzcie, jaki nerwus – wyburczała stara, odwracając się. – Oj, jak wy mi wszyscy obrzydliście…