Выбрать главу

– Dzięki.

Wyszedł.

Po minucie pojawił się pułkownik. Pod pachą trzymał tę samą skórzaną teczkę, którą miał w samochodzie.

– A więc – zaczął bez wstępów – zaczniemy od planów każdego z pięter siedziby rządu Federacji Rosyjskiej.

Rozdział siedemnasty

Mógłby wcześniej

Robert powoli szedł długą prostą aleją, starając się znowu złapać zbawczą falę. Niestety, słyszał tylko muzykę, dziwnie smutną. Anny już więcej nie słyszał.

Dookoła było bardzo pięknie, prawdziwy raj. Niestety, cholerna atropina była powodem, że niczego dokładnie nie udawało się dojrzeć. Zza drzew tu i ówdzie wystawały dachy domów, jakieś szklane dachy o wyglądzie oranżerii, nawet kort tenisowy. Nie można powiedzieć, obrońcy ludzkości dobrze się urządzili.

Wreszcie ujrzał przed sobą bramę.

Tak jak obiecał pułkownik, Darnowskiego nikt nie zatrzymał.

Młody człowiek w garniturze nacisnął guzik, otwierając drzwi. Uprzejmie powiedział:

– Do widzenia. Samochód zaraz podjedzie. Proszę chwilę poczekać.

– Żegnam – rzekł ponuro Robert.

Za ogrodzeniem rozpościerało się pole, na którego dalekim końcu widać było szosę; na niej niekończący się sznur samochodów. Jeszcze dalej gęsto sterczały korpusy bloków.

Pewnie obwodnica; mrużąc oczy, Darnowski starał się określić położenie.

Dziwne, ale widok wydał mu się znajomy. Z pewnością nieraz tędy przejeżdżał i po prostu nie zwracał uwagi na to miejsce, które w końcu niczym się nie wyróżniało. Czy to mało otoczonych wysokim murem instytucji znajduje się za granicami miasta?

Przystanął na dłuższą chwilę. Przeszedł się w jedną, drugą stronę. Dziwną melodię nadawał soundtrack – niby spokojną, a nawet, używając banalnego epitetu, czarującą, ale mimo wszystko smutną. Typu „Sam w końcu nie wiem już, dlaczego do mych oczu płyną łzy”. Jak gdyby oczekiwało go coś bardzo dobrego, ale nie bez goryczy. Zresztą to nie miało żadnego znaczenia, z doświadczenia wiedział, że wyobrażenia jego i nieznanego kompozytora o tym, co jest dla niego dobre, a co złe, nie zawsze się pokrywają.

Gdzie obiecany samochód? – zaczynał się złościć Darnowski. Posłać go do diabła, dojść do szosy piechotą i tam złapać okazję?

Ze złością odwrócił się do portierni i nagle zauważył szyld z boku. Granatowe litery na białym tle. No proszę, ciekawe. Jaką przykrywkę wybrał sobie najtajniejszy urząd kraju?

I znowu wydało mu się, że wszystko to już kiedyś widział.

Podszedł blisko i niemal dotknął nosem tabliczki.

Centrum Naukowo-Badawcze

Spróbujmy Ocalić Środowisko

No jasne! Przecież to tutaj pracuje teść, Robert parę razy podwoził go pod bramę zacnej instytucji ekologicznej!

Posiadacz wyróżniającego się IQ otworzył usta i jak idiota zaczął mrugać swoimi na wpół oślepłymi oczami. A tymczasem brama bezszelestnie się rozsunęła i do Roberta podjechał znajomy lincoln. Zza opuszczonej szyby doleciały dźwięki radia. Uchyliły się drzwi, a z nich wysunął się Wsiewołod Ignatjewicz we własnej osobie.

– Siadaj, Rob. Wybacz, że ci kazałem czekać.

Aha, to tak! Ale w takim razie…

Darnowski nie zdążył dopowiedzieć w myślach, co w takim razie, i osłupiały wsiadł do samochodu.

Teść przesunął ręką po siwym jeżyku na głowie (zawsze strzygł się krótko, po sportowemu) i roześmiał się.

– No, ale masz facjatę, zięciu!

Był jak zawsze elegancki: blezer ze złotymi guzikami, szkocki krawat w kratkę, ciemne okulary.

– To pan jest dyrektorem Sanatorium – wymamrotał Robert. – A jest nim chyba owo pańskie Centrum „SOS”. Mógłbym się wcześniej domyślić.

– Mógłbyś – zgodził się Wsiewołod Ignatjewicz. – W końcu Bóg ci rozumu nie poskąpił. Już raczej intuicji. Czemu mrużysz oczy? Słońce cię oślepia? Masz, włóż.

Zdjął okulary, podał mu. Po raz pierwszy Darnowski widział jego oczy, i gdyby nie atropina, mógłby w nie zajrzeć.

Zaraz, chwileczkę. Przecież gdyby nie atropina, teść by za nic nie zdjął okularów.

– Aha, to dlatego pan zawsze chował oczy…

– Oczywiście. Dosyć prędko ustaliliśmy, na czym polega twój Dar. Potrzebne mi to, żeby mutek szperał w moich myślach?

Lincoln zgrabnie wkręcił się w rząd samochodów, szybko zjechał na lewy pas. Robert już dawno wiedział, że Wsiewołod Ignatjewicz dobrze prowadzi samochód.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Daje mi czas, żebym przyszedł do siebie, zrozumiał Darnowski.

– Widzisz, co się dzieje? – Teść wskazał na dziwne, potężne ciężarówki, stojące wzdłuż trasy.

Robert przyjrzał się – nie, to nie ciężarówki. To transportery opancerzone.

– Jakaś defilada? – spytał. – Którego dziś mamy?

– Dwudziestego sierpnia. To nie defilada, ale walka o przyszłość naszego państwa. A pewnie też całej planety. – Niepoprawny dowcipniś powiedział to bardzo poważnie. – Podjęto decyzję, żeby położyć koniec temu bajzlowi. Dosyć już chaosu. Sprawy zaszły zbyt daleko. Nie możemy sobie pozwolić na to, by stać się dla nieprzyjaciela łatwym łupem. Nadszedł czas, żeby pokazać nieugiętość i ukarać zdrajców. Bierzemy władzę w swoje ręce.

Robert poczuł dotkliwy ból w sercu. Koniec, goodbye, glasnost. Pesymistyczne prognozy się sprawdzają.

– Kto „my”? KGB? – spytał smętnie.

– Nie. Klub.

Wariant Kappa

– Co? – niezbyt inteligentnie zapytał doktor nauk, myśląc, że się przesłyszał. – Klub?

– Tak. Czyżbyś uważał, że naszym wielkim państwem kierowali ci niedołężni starcy, ci żałośni popierdacze, wszystkie te breżniewy i czernienki? Nie, Robercie. Już od lat wszystkie ważne decyzje w kraju podejmuje pewien nieoficjalny organ, klub skupiający ludzi o podobnych zainteresowaniach. Dlatego tak właśnie został nazwany. Cele mamy wiadomo jakie: potęga ojczyzny i obrona ludzkiej cywilizacji. Członkowie Klubu zajmują wysoką pozycję, ale nie są najbardziej widoczni; drugi i trzeci rząd ma o wiele więcej swobody manewru niż pierwszy.

– I pan jest jednym z członków?

– Tak.

Darnowski pokręcił głową.

– To znaczy, że ci przybysze z innych planet to bujda. Wiedziałem od razu. Taki straszak, żeby uzyskać carte blanche, tak?

– Nie, to nie bujda. Ludzkości naprawdę zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego mam zaszczyt należeć do Klubu, że stoję na czele urzędu, którego znaczenie rośnie z każdym rokiem. Dlatego też mam szczególne uprawnienia i pełnomocnictwa. – Teść na moment się uśmiechnął, i wtedy przypominał dawnego żartownisia. – Jak James Bond.

– Licencja na zabijanie? Dla Sanatorium prawo nie istnieje, to zrozumiałem.

Teść sprytnie przejechał skrzyżowanie na żółtym świetle. Wyprzedził dudniącą żelastwem kolumnę czołgów. W odróżnieniu od obwodnicy w mieście osobowych samochodów prawie nie było; nigdy jeszcze Robert nie widział wczesnym wieczorem w Moskwie takich pustych ulic, nawet w niedzielę. Zresztą nie wiedział, jaki jest dzień tygodnia.

– Istotnie, powszechnie obowiązujące prawa nas nie dotyczą – potwierdził szorstko Wsiewołod Ignatjewicz. – Zrozum, prowadzimy nierówną walkę z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Tamci wiedzą o nas wszystko, my o nich prawie nic. W ostatnich latach Migranci kompletnie się rozbrykali, przy czym jako pole bitwy obrali akurat nasz kraj; czyli najsłabsze ogniwo w łańcuchu mocarstw atomowych – w całkowitej zgodności z teorią Lenina. Nasz Klub nie stanął na wysokości zadania, nie spostrzegliśmy w porę, że do roli przywódcy partii i państwa podsunięto nam policaja. Nie ma się czemu dziwić. Migranci mają do dyspozycji bogaty arsenał. Mają i zombifikację, i pranie mózgów, i sztuczne stwarzanie dowolnych sytuacji – czy to w polityce, czy też w przyrodzie. Jesteśmy przy nich jak dzicy z łukami i strzałami przeciwko kolonizatorom uzbrojonym w najnowsze środki bojowe. Powiem ci z całą szczerością: mamy niewiele szans na zwycięstwo. Właściwie tylko jedną. – Teść uderzył kantem dłoni o kierownicę. – Jesteśmy młodą, barbarzyńską cywilizacją, nasza krew jeszcze nie ostygła. A oni są starzy i entropijni, w ich żyłach, czy co tam mają, płynie woda. Ustalili jakieś własne reguły, zgodnie z którymi działają, i granice, których bardzo sztywno się trzymają. To znaczy, że powinniśmy być nieprzewidywalni, prowadzić walkę bez reguł. Niech zobaczą, że mogą sobie na nas połamać zęby. Niech poszukają jakiejś innej planety, z mieszkańcami o ciut słabszym charakterze. Przecież my, wielkie mocarstwo, zrejterowaliśmy z małego Afganistanu. Bo w końcu zobaczyliśmy: tamci prędzej zdechną, niż się poddadzą. Dwadzieścia lat temu Amerykanie w Wietnamie zetknęli się dokładnie z taką samą sytuacją.