Выбрать главу

Zabrała czajnik i wyszła, klapiąc rozdeptanymi kapciami.

I od razu wdarło się do uszu Darnowskiego boogie-woogie – takie triumfalne, takie radosne, jakby wkrótce miało się zacząć długo oczekiwane święto.

Rob jęknął, zasłonił uszy rękami i nawet schował głowę pod poduszkę. Ale muzyka nie zaczęła grać ciszej. Raczej przeciwnie.

Wówczas na pomoc nieszczęsnemu uczniowi dziesiątej klasy przyszedł najważniejszy i jedyny sojusznik – racjonalne myślenie; nie bez powodu Darnowski był najlepszym uczniem ostatniej klasy w szkole ze stołecznej czołówki.

Spokojnie, powiedział do siebie. Lekarz się myli, nie jestem ani cały, ani zdrowy. Kości mam, owszem, całe, ale psychikę – w strzępach. Po pierwsze, halucynacje wzrokowe, te wampirze błyski w oczach brodatego i baby. Po drugie, słuchowe: natrętna wewnętrzna muzyka i nieistniejące głosy. Może nawet pojawią się jeszcze inne symptomy.

Na pewno mam jakiś uraz albo utajony wstrząs mózgu. Trzeba wszystko szczegółowo opisać naczelnemu lekarzowi. Nie szkodzi, wyleczą mnie. Jeśli sam człowiek ma świadomość, że mu się trochę we łbie pokręciło, to nie jest wariatem.

Wtedy jednak wystąpiło trzecie zjawisko, które coś w końcu Robowi wyjaśniło. Nie wszystko oczywiście, wcale nie wszystko, ale pewien kluczowy szczegół.

Do drzwi ktoś energicznie zapukał. Nie czekając na zaproszenie, do sali wszedł niemłody, ale młodzieżowo ubrany mężczyzna: wytarta skórzana kurtka, spiczaste buty z miedzianymi podkówkami, lipne polskie dżinsy Odra. U boku nieznajomego wisiał kwadratowy futerał.

– Jak samopoczucie? – zatrajkotał od progu i podszedł do łóżka, zawczasu wyciągając rękę. – Korespondent czołowej gazety rejonu, Wostriakow. Gdzie ten czepek? – Pokazał na spraną pościel szpitalną, w której leżał Rob.

– Jaki znowu czepek? – spytał w napięciu Darnowski (nie pytanie go zastanowiło, ale muzyka, która przy kimś obcym od razu schodziła na dalszy plan, nie tracąc przy tym jednak radosnego tonu).

– Ten, w którym się urodziłeś – zaśmiał się reporter, ściskając rękę choremu. – W ogóle to nie wolno cię odwiedzać, nawet gliniarzy tu nie wpuszczają, ale dla prasy nie ma przeszkód: „Na starym łaziku, po cichu, bez krzyku, pierwsi wjeżdżali do miast”.

Głos miał pasujący do wyglądu – lekko się łamiący, ale pełen animuszu, natarczywy.

Korespondent nie patrzył na Roba; mocował się z dyktafonem, który wyciągnął z kwadratowego futerału.

– Raz-raz. Jedenasty maja, akurat niedziela. Szpital rejonowy. – Przewinął taśmę, odsłuchał, był usatysfakcjonowany. – No, szczęściarzu. Opowiadaj.

I wyczekująco popatrzył na ucznia dziesiątej klasy bezbarwnymi, podpuchniętymi oczkami.

To znaczy, bezbarwne były tylko w pierwszej chwili, a w następnej wyraźnie zazieleniły się i rozjarzyły.

Ponieważ była to już trzecia powtórka, Rob nawet się nie zdziwił, tylko wcisnął się w poduszkę.

Moskiewski-mózgiewski - zabębnił mu w głowie skrzekliwy głos. – Do Miszki, jak mu tam, z „b” podobny, Sosnowskiego, nie, Sosnickiego. No dalej, kurde mol, gadaj coś. Bateria się wyczerpie.

W końcu monetka wpadła wreszcie do środka. Robert, jak to mówią, zaskoczył. Sala zaczynała gadać różnymi głosami i wygadywać bzdury za każdym razem, kiedy patrzył komuś w oczy i napotykał zielone iskry.

Reporter czołowej gazety rejonu nie wydobył z niego nic, ani słowa. Rob leżał z przymkniętymi oczami, żeby już nie widzieć złowieszczego, fosforyzującego blasku. I zatkał uszy. Uwolnił się tym samym od skrzypiącego głosu. Od muzyki – nie.

Darnowski nie zauważył, kiedy korespondent wyszedł; nic go to nie obchodziło.

Spokojnie, bez paniki, powtarzał sobie w myślach. Emocje odłóżmy na potem, najpierw racjonalne podejście.

Wersja numer jeden, z dziedziny zjawisk paranormalnych. Chodzi o pomieszczenie; jest najwyraźniej jakieś dziwne. To sala nasyła muzykę, zmieniając zwykłych ludzi w odmieńców, włącza i wyłącza bezcielesne głosy. Miejsce jest szczególne – reanimacja. Pewnie wielu na tym samym łóżku kopnęło w kalendarz. Może słyszę głosy zmarłych?

To jeśli sięgnąć po wyjaśnienie nadprzyrodzone.

Teraz spróbujmy materialistycznego, wersja numer dwa. Jeszcze okropniejsza niż pierwsza.

Szok sprawił, że się panu, Robercie Łukiczu, pomieszało w głowie. Dlatego nie może pan spojrzeć ludziom w oczy; od razu następuje przesunięcie w fazie, wpycha się coś bezsensownego. Że dźwięki płyną z głowy, a nie z zewnętrznego źródła, to oczywiste: przecież odwiedzający go nie słyszą żadnych głosów ani muzyki.

Tu potrzebny jest psychiatra. A im prędzej, tym lepiej.

Rob już wyciągnął drżący palec w stronę dzwonka; jeszcze sekunda, a przywołałby siostrę. Przyszedłby wtedy lekarz, wysłałby ucznia dziesiątej klasy na badania do psychiatryka, skąd Darnowski ze swoimi wyjątkowymi objawami z pewnością w życiu by nie wyszedł.

Tak by się właśnie stało,

Blues

gdyby w tym samym momencie drzwi znowu nie otwarły się na oścież, i to tak energicznie, że z rozpędu uderzyły o ścianę, a w szklance z herbatą brzęknęła łyżeczka.

Do separatki na oddziale reanimacji wdarła się blada, potargana mamińska: bluzka nierówno zapięta, wzrok szalony, a w ręku siatka z czterema guzkowatymi pomarańczami.

– Robik! Syneczku! – krzyknęła z rozpaczą Lideczka Lwowna.

– Mamo! – jeszcze głośniej zawołał pomylony uczeń dziesiątej klasy i rozszlochał się; gorzko, na pełny regulator, jak z pewnością już od pięciu lat nie płakał.

Siatka upadła na podłogę, oranżowe kule potoczyły się po linoleum. Mamińska objęła przestraszonego syna, zaczęła go głaskać, całować w rozczochraną głowę. Sama też pochlipywała, opowiadając chaotycznie:

– Zadzwonili do mnie, proszę się nie martwić, jest cały, co za szczęście, jakie to szczęście, a ja kompletnie nie rozumiem, jakie znowu szczęście, ach ty, ach ty. Jakieś Basmanowo, szpital rejonowy, a ja nawet nie wiem, z którego dworca to się jedzie. Z Kijowskiego, pociąg o dwunastej pięćdziesiąt pięć, dwadzieścia minut do odjazdu, a na peronie kolejka, dają pomarańcze, to stanęłam i myślę, nie zdążę, ach ty, ach ty, jakby to miało jakieś znaczenie. Ale zdążyłam, minuta do odjazdu, a o, tu są, gdzie upadły, tylko kilogram na osobę, mówię, że synowi do szpitala, a oni mówią, wszyscy tutaj do szpitala, Boże mój kochany, dopiero co byłam u naczelnego lekarza, Siemiona Jefimowicza, ten mi mówi, że nic, wszystko dobrze, miał szczęście, nawet nie zdążyłam się przestraszyć…

Rob poczuł się tak dobrze, tak spokojnie w tym strumieniu świadomości; muzyka nie żeby zupełnie zniknęła, ale zrobiła się cicha, uspokajająca, bez walenia w tarabany.

– Mamo, przecież wszystko w porządku, jestem cały – wymamrotał przez nos, już zawstydzony, że się tak rozkleił.

Otarł łzy, włożył okulary, popatrzył mamińskiej w oczy…

– Aa!

Z rozpaczą wcisnął głowę w ramiona.

Iskry! Zielone! Z oczu! Rodzonej matki!

No, to już był prawdziwy film grozy.

– Co? Co? – spłoszyła się Lideczka Lwowna, ale inny głos – nieco zachrypnięty, z przydechem, zagłuszył jej zawodzenie: Ach ty, ach ty, ten Jefimowicz, no, wiadomo, szpital rejonowy, mój biedny chłopiec, do pierwszego miejskiego, prawdziwi specjaliści, Zina Prokofjewna ma brata, ach ty, ach ty, blady jakiś, bledziutki, i oczy jak małe dziecko, kiedy ospę, samochód do Moskwy, prędzej…

Rob zastygł, wsłuchując się w ten ochrypły głos. Jeszcze nie całkiem się pokapował, ale już: ciepło, ciepło, nawet gorąco. Głos był całkiem obcy, nieznajomy, ale słowa mamy: i to „ach ty, ach ty”, i dyrektorka biblioteki, Zinaida Prokofjewna, której brat jest ordynatorem oddziału w szpitalu miejskim numer 1.