Выбрать главу

– Dziękuję, kapralu.

– Prochotta.

– Bardzo panu dziękuję, kapralu Prochotta. – Mock wstał i z przyzwyczajenia otrzepał rękawy marynarki. – Nie pamiętam, żebym dziś po raz drugi widział porucznika Lehnerta.

– Przyszliśmy z porucznikom Lehnertem, kiedy ta dziewczyna już nie żyła. Był pan wtedy. – Prochotta szukał właściwego słowa – nieobecny duchem. Nawet pan nie słyszał chyba wskazówki porucznika Lehnerta, gdzie należy szukać jej krewnych. Mam ją panu powtórzyć?

– Ładnie pan to powiedział, kapralu. – Mock pochylił się nad ciałem, ręce i nogi dziewczyny ułożył tak, aby nie wystawały poza obręb nosidła, chwycił za jeden węzeł i polecił wzrokiem Prochotcie, by uczynił to samo.

– Wszystko słyszałem. Proszę podziękować ode mnie panu porucznikowi.

Ponieśli ciało kilkanaście metrów, a potem rozkołysali je i wrzucili z głuchym stukotem na furmankę.

Zarośnięty siwą szczeciną furman z daleka śmierdział alkoholem.

Mock spojrzał na niego i przypomniał sobie scenę z szóstej księgi Eneidy Wergiliusza.

Na pożegnanie kiwnął głową kapralowi Prochotcie, potem chwycił się burty furmanki, stopę oparł na kole i odbił się od ziemi. Wybił się tak mocno, że omal nie wylądował na leżących na podłodze zwłokach. Usiadł na desce opartej o burty wozu. Kiedy woźnica odwrócił się do niego z pytaniem: „Dokąd jedziemy? Na który cmentarz? „, Mock wyrecytował Wergiliuszowy opis przewoźnika dusz Charona:

portitor has horrendus aquas et flumina servat terribili squalore Charon, cui plurima mento canities inculta iacet, stant lumina flamma, sordidus ex umeris nodo dependet amictus. *

Woźnica strzelił z bata i furmanka powoli ruszyła przed siebie. Woźnica niczemu się nie dziwił.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

TRZECIA PO POŁUDNIU

Woźnica Otto Taraba uznał swojego klienta za zupełnego wariata, kiedy ten najpierw kazał mu jechać na Zwingerplatz, gdzie zniknął w jednej z bram, by po kilkunastu minutach pojawić się w błyszczących oficerkach i w nienagannie dopasowanym mundurze policyjnym. Otworzył papierośnicę i poczęstował Tarabę nieznanym mu dotąd gatunkiem tytoniu, który niewiele miał wspólnego z tym, czym Taraba codziennie nękał swe płuca.

Następny adres brzmiał – obóz zbiorczy na Bergstrasse. Dojechali tam po trzech kwadransach. Mock legitymował się przed dowódcami kolejnych patroli żandarmerii polowej. Dojazd na Bergstrasse trwał tak długo, bo żaden z oficerów i podoficerów, przed którymi Mock musiał się tłumaczyć, nie słyszał o jego wyczynie opisywanym szeroko przez prasę, a poparzona twarz kapitana okazywała się w takich momentach nie przepustką, lecz wzbudzającą podejrzliwość przeszkodą.

Nie ułatwiały też podróży kolejne alarmy przeciwlotnicze, podczas których Mock i jego przewoźnik kryli się pod wozem, stary koń zaś – ku zdziwieniu ich obu – reagował na wycie syren, huk samolotów i wybuchy bomb równie obojętnie, jak przewożony przez niego ładunek.

Po ominięciu barykad i stanowisk obronnych, których nie brakowało zwłaszcza w okolicach Dworca Fryburskiego, furmanka zajechała wreszcie w boczną uliczkę; po prawej stronie biegł wysoki mur fabryki maszyn Lindnera. Po przeciwnej stronie, w dawnym azylu dla bezdomnych, znajdował się obóz zbiorczy. Prowadziła do niego brama zwieńczona napisem „Arbeit macht frei”. Mock wylegitymował się przed znanymi mu z widzenia policjantami i zgłosił chęć rozmowy z ich dowódcą.

Bez zbędnej zwłoki został wpuszczony za bramę. Na dużym placu apelowym rozejrzał się dokoła. Kilkanaście drewnianych baraków stało wokół brudnej sadzawki, obok której dwaj sztubowi rozmawiali cicho po polsku i oczyszczali jakiś siennik z wszy i pluskiew.

Robactwo pływało po powierzchni wody i Mock miał wrażenie, że sadzawka ożyła.

Wyobraził sobie, że pluskwy dostają się do stojącej obok studni. Z niesmakiem odwrócił wzroki zlustrował osobliwy schron obok sadzawki. Był to wykopany w ziemi dół, przykryty wiklinowymi koszami tworzącymi jakby dach.

Jeśli przed czymś ten schron mógł osłaniać, to jedynie przed odłamkami. Kiedy zapadała cisza, wyraźnie było słychać dźwięki rosyjskiej mowy, dobiegające z megafonów ustawionych dwa kilometry dalej, za torami kolejowymi przy klasztorze Elżbietanek.

Byli na linii frontu.

Obserwacje i refleksje Mocka przerwał młody policjant w mundurze ozdobionym pagonami z dystynkcjami podporucznika.

– Podporucznik Hermann Schmoll, adiutant komendanta Gnerlicha – przedstawił się, trzaskając obcasami i wyrzucając w górę prawe ramię.

– W czym mogę pomóc, kapitanie?

– Tu będziemy rozmawiali? – zapytał Mock, odpowiadając hitlerowskim pozdrowieniem.

– Niestety nie mogę pana zaprosić do baraku komendanta, ponieważ ma on ważnych gości, a pan nie był umówiony.

– Porucznik Schmoll wyraźnie się zakłopotał.

– Może usiądziemy w gabinecie lekarskim? Albo może w wartowni? Jak pan kapitan wie, nasz obóz jest bardzo mały. Nie ma tu odpowiednich pomieszczeń. Już wiem! – klasnął w dłonie. – Porozmawiamy w baraku sanitarnym.

– Mały i niegroźny obóz zbiorczy, co, poruczniku? – ironizował Mock. – Trzymacie tu jedynie kilku Polaków z powstania w Warszawie.

– O skazanych może pana poinformować tylko komendant. – Schmoll wydął policzki.

– Nie zostałem upoważniony do udzielania takich informacji. Proszę. – Uczynił nieokreślony ruch ręką. – Chodźmy do baraku.

Poszli bez słowa wzdłuż drutów kolczastych.

Nad barakiem, do którego się zbliżyli, powiewała biała flaga z czerwonym krzyżem. Świetny drogowskaz dla bomb, pomyślał Mock. Wypielęgnowany trawnik dokoła baraku kojarzyłby się Mockowi raczej z sanatorium, gdyby nie kolczaste druty klatki, w których rzucały się wściekle owczarki niemieckie.

W tymże baraku – jak głosiła przymocowana doń tablica – mieściła się siedziba komendantury obozu.

Obok stała wartownia, obsadzona kilkoma policjantami. Do nozdrzy Mocka doszła przenikliwa, cuchnąca woń. To z otwartych baraków zionęło ekskrementami i wilgotnym, zaczadzonym powietrzem. Oprócz piętrowych prycz wewnątrz znajdował się tam drewniany stół, ławki i mały żelazny piec.

Mock odwrócił wzrok i wszedł za swym przewodnikiem do baraku z czerwonym krzyżem. W niewielkiej klitce stał mały stół, dwa krzesła i policjant, który nudził się w kącie.

Schmoll natychmiast go odprawił.

Na ścianie wisiał oprawiony w ramy plakat wzywający do zaciemniania okien. O szyby biła gałązka zaschniętego czarnego bzu. W oknie mignął jakiś mężczyzna ubrany w szary garnitur i kapelusz tegoż koloru.

– Będę mówił krótko. – Mock oparł brodę na pięści. – Dziś na moich rękach zmarła młoda dziewczyna. Muszę o jej śmierci powiadomić kogoś, kto jest osadzony w tym obozie.

– Już panu mówiłem, kapitanie – Schmoll założył nogę na nogę – że nie udzielam informacji.

– Ja wcale nie żądam od pana informacji – powiedział spokojnie Mock.

– Ja tylko chcę się zobaczyć z więźniarką Gertrudą von Mogmitz. Każdy w Breslau wie, że hrabina siedzi w tym obozie.

Porucznik zamyślił się. Jego długie, wypielęgnowane palce zagrały na blacie stołu fragment etiudy Brahmsa.

– Nie może się pan widzieć z osadzoną von Mogmitz – powiedział melodyjnym głosem Schmoll. – Wszelkie decyzje dotyczące tej osadzonej podejmuje osobiście pan komendant SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich. To zrozumiałe. Jest ona wyjątkowo niebezpieczna.

– To idź, kretynie, do twojego Pana Boga i powiedz mu, że w mieszkaniu Rüdigera i Gertrudy von Mogmitz na Viktoriastrasse znalazłem zgwałconą przez Ruskich dziewczynę – Mock słowa te cedził bardzo wolno. – I że ta dziewczyna zmarła mi po godzinie na rękach. Potem ją tutaj wiozłem przez całe miasto. Rusz zatem dupsko i przekaż komendantowi te oto słowa: albo mi pozwoli na identyfikację zwłok, czyli na rozmowę z hrabiną von Mogmitz, albo zostawię wam trupa w sadzawce na środku placu apelowego.

Schmoll nadąsał się i wyszedł bez słowa. Poszedł w kierunku drzwi z szyldem „Komendantura obozu”.

Mock odetchnął.

Wiedział, że nie zrealizowałby swojej groźby. Chwytając ludzi w kleszcze szantażu, nigdy wcześniej nie blefował. Ale wszystko się zmieniało i psuło.

Nawet jego słynne imadło szantażu – ulubiona metoda postępowania z ludźmi w ciągu trzydziestu lat pracy w policji – w obozie Breslau – Bergstrasse nie działało.

вернуться

* [Tych wód i rzek strażnikiem jest groźny

przewoźnik Charon – plugawy, brudny,

zmierzwiona, siwa broda mu spływa na piersi,

oczy goreją ogniem, z ramion zwisa

zabłocona opończa, grubym sznurem przewiązana.]

„Wirgilius, Aeneis, 6, 298 – 301.

Cyt. za: Wergiliusz, Eneida, przet.

Wanda Markowska, Warszawa 1987, s.84.