– Latine loqui possumus? * - usłyszał głos Brendla. – Dlaczego? – zapytał po niemiecku, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego łacińskiego słówka.
– Ne custos nostra capiat, quid dicamus. ** – Brendel poruszył głową. – Quae elementis humanitatis non imbuta sit. *** Mock znów podniósł głowę i znów poczuł mdłości. Zdołał jednak zlustrować wnętrze baraku. Hrabina siedziała na krześle, profesor Brendel stał obok niej w pomiętym garniturze, a strażniczka Waltraut Hellner drzemała, półleżąc na kozetce, która stała naprzeciwko pryczy Mocka. Drzwi były otwarte. Zimno, które wiało z korytarza baraku, przejęło Mocka dreszczami.
Hrabina otuliła go kocem i poprawiła mu pod głową szorstki worek wypełniony słomą.
– Niech pan mówi wolno i prostymi zdaniami. – Ogromny, opuchnięty język przeszkadzał mu w mówieniu. – Ale najpierw proszę pić.
Hrabina von Mogmitz podniosła jego głowę i napoiła go wodą. Każdy łyk był jak pieszczota, jak pocałunek.
Mock wiele by dał, aby trzymać tak swoją gorącą, udręczoną czaszkę w zgięciu jej ręki, gdzie mógł kontemplować dotyk jej jedwabnej skóry, a poruszając głową – nawet dotknąć jej kształtnych piersi.
– Praefectus vivit, quamquam vulneratus et pede aegrotus est. **** – Usłyszał Mock i poczuł przypływ mdłości.
Odwrócił się na bok i znów jego głowa znalazła się w chłodnych, delikatnych dłoniach hrabiny. Jego wątpia zatrzęsły się, ale tym razem w wiadrze znalazło się jedynie ciemne pasmo śliny.
– Nemo praeter te et praefectum vivus est. Aer per lucamin muro a machina factam influit et tibi saluti fuit. Postquamper exploratores inuentus es et nobis reportatus. *****
Mock opadł na pryczę, a hrabina otarła jego zroszone potem czoło. Wiadomość o śmierci Wirtha i Zupitzy została zneutralizowana przez łacinę.
Język jego studiów, który pełnił teraz funkcję języka tajnego, był filtrem, przez który nie przedostawały się obrazy przeszłości.
Skupiając się na zrozumieniu szyku lucam a machina factam oraz podwójnego datiwu tibi saluti, Mock nie dopuszczał, aby w jego umyśle pojawiły się wspomnienia nierozłącznych przyjaciół, Kastora i Polluksa z Breslau, którzy wiernie mu służyli przez lata i którzy przez niego polegli w podziemiach miasta.
– To byli zwykli bandyci. – Język Mocka już sprawniej się poruszał w spieczonych ustach. Patrząc na zdumionego Brendla, przypomniał sobie jeden wyraz z łaciny kościelnej.
– Latrones sine conscientia. *
Zamknął oczy i nagle poczuł łzy pod powiekami. Zacisnął powieki tak mocno, że zabolały go oczy. Nie pomogło. Łzy wypłynęły na policzki i pociekły wypalonymi kanionami zeszpeconej twarzy. Nie zapłakał po śmierci swojej matki, nie uronił łzy po śmierci swojego ojca ani brata. Płakał w życiu tylko dwa razy: po tym, jak odeszła od niego jego pierwsza żona Sophie, i teraz – po śmierci Wirtha i Zupitzy.
Poczuł dłoń hrabiny na swojej twarzy. Otworzył oczy. Nie było w nich śladu łez.
– Ładnie – uśmiechnął się do niej. – Jestem już na wskroś zepsuty. Płaczę tylko za kurwami i bandytami.
Hrabina drgnęła i spojrzała na Brendla. Zaczęła gestykulować gwałtownie. Mock poczuł się jak na przedstawieniu teatralnym, podczas którego jeden aktor odgrywa pantomimiczne scenki, a drugi tłumaczy jego gesty. Nie mówił już niczego, co nie byłoby przeznaczone dla uszu strażniczki, toteż przeszedł na niemiecki.
– Nie płacz za nikim! – Hrabina podniosła pięść, a profesor Brendel tak właśnie słownie zinterpretował jej gest.
– Wszyscy spotkamy się w domu Ojca! – To Brendel już przeczytał z kartki zapisanej stenograficznymi znakami. – Wszyscy, ale my najpóźniej w tym mieście. Ty i ja znajdziemy się w domu Ojca później niż wszyscy w tym mieście, my ocalejemy z tego piekła!
Mock wystraszył się, że hrabina oszalała. Jej oczy jednak były spokojne. Ich spojrzenie było pokrzepiające i pewne. Przeniosło się ono teraz na profesora. Stało się zdecydowane i nakazujące. Mock poddał się również temu nakazowi, choć w jego umyśle tłukły się natarczywie dwa logiczne pytania: Dlaczego inni zginą, a hrabina i on sam mieliby ocaleć? Dlaczego do tych ocalałych hrabina nie zaliczyła profesora Brendla? Nie pytał jednak o nic, bo sądził, że wzrok hrabiny mówi: „Wytłumacz mu wszystko, Brendel!” Nie pomylił się.
– Ja znam jej rozumowanie, kapitanie – powiedział profesor Brendel, posłuszny niememu nakazowi.
– Ona ocaleje, ponieważ spełnia wszystkie warunki, jakie postawił Bóg przed swymi wiernymi w Kazaniu na Górze. Jest uboga w duchu, to znaczy ma w sobie dziecięctwo boże. Wie pan, co to znaczy, kapitanie?
– Nie wiem – wykrztusił Mock.
– Proszę o cierpliwość. Wszystko panu wytłumaczę. – Brendel wpatrywał się z podziwem w jasne oczy hrabiny. – Hrabina ocenia w sposób aksjologicznie jednoznaczny jak dziecko. Ono pyta rodziców: „On jest dobry czy zły? „Rodzice odpowiadają jednoznacznie. Nie ma światłocienia. Ojciec nie odpowie: „On jest trochę dobry, trochę zły”. Hrabina pyta Boga jak Jego dziecko. A Bóg odpowiada poprzez Biblię. To po pierwsze. – Brendel zaczerpnął tchu i podniósł palec ku górze.
– A po drugie, skąd dziecko wie, że epistemologicznym walorem wypowiedzi ojca jest prawda?
– Nie wiem, skąd wie – westchnął Mock. – Ale mam do pana prośbę. Niech pan oszczędzi mój skołatany mózgi mówi jaśniej.
– Dobrze – uśmiechnął się Brendel przyjaźnie, jakby Mock był dociekliwym, ale nieco tępym studentem.
– A zatem, skąd dziecko wie, że ojciec ma rację? Odpowiedź jest prosta: bo dziecko ufa swojemu ojcu. Tak i hrabina. Ona ufa Bogu. Jest zatem uboga w duchu. Idźmy dalej. „Błogosławieni, którzy cierpią, ponieważ oni będą pocieszeni. „Hrabina cierpi – to jest jasne dla każdego. Uważała Bertę za własne dziecko. A oto nieszczęsna dziewczyna stała się ofiarą camificis horribilis, qui bis castris prae est. * Poza tym ten camifex nieustannie comitem nostram per torment acmciat. ** Mści się za lata swojej służby.
– Nie zrozumiałem – powiedział coraz bardziej zaintrygowany Mock. – Nie znam słówek camifex ani tormentum.
– Camifex to to samo, co cruciator, kat, a tormentum todolor corporisam datore factus *** – Brendel spojrzał zaniepokojony na strażniczkę, która zaczęła się przysłuchiwać ich rozmowie.
– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe. – Mock aż się oparł na łokciu.
– A teraz dalej. „Błogosławieni cisi.” Hrabina nie mówi. Straszne cierpienie odebrało jej głos.
Kolejne błogosławieństwo dotyczy spragnionych sprawiedliwości: „Błogosławieni, którzy łakniecie i pragniecie sprawiedliwości.”
– Tak – przerwał Mock profesorowi. – Że ona łaknie i pragnie sprawiedliwości, to oczywiste.
Dała mi maginem cruciatoris ****, żeby mi zawsze przypominało de necessitat eultionis. *****
– Mówić tak, żebym rozumiała! – wrzasnęła strażniczka. – Bo inaczej rozgonię was wszystkich! Co to za spisek?
* [Możemy rozmawiać po łacinie?]
** [Aby nasza strażniczka nie zrozumiała, o czym mówimy.]
*** [Ponieważ nie otrzymała wykształcenia humanistycznego]
**** [Komendant żyje, choć został ranny i ma chorą nogę.]
***** [Nikt nie ocalał oprócz ciebie i komendanta. Powietrze napłynęło przez dziurę wyrąbaną przez maszynę i ono przyniosło ci wybawienie. Potem zostałeś znaleziony przez zwiadowców i odniesiony do nas (tłum. aut).]
Wyjaśniam, że Brendel operował łaciną bardzo prostą, wolną od stylistycznych pretensji (przyp. aut).]