Выбрать главу

Eberhard powtórzył Lehnertowi słowa Czypionki, zamieniając słowo „panowie” na „panie Poruczniku”, a „smród” na „piekło”.

Zły z powodu zabrudzonego garnituru, nawet nie zauważył, że do grona dżentelmenów zaliczył jedynie siebie.

Franz, wyraźnie poirytowany próżną – według niego – gadaniną, nawet tego nie zauważył, a porucznik Lehnert skrzywił się tylko i powiedział coś szybko wartownikowi, czego obaj bracia nie dosłyszeli z powodu ostrzegawczych okrzyków sanitariuszy, którzy nieśli kogoś na noszach.

Wartownik zazgrzytał wielkim kołem, odcinając wejście, przez które się tutaj przedostali.

Lehnert wskazał na stojący kilka kroków od nich motocykl zündapp z bocznym wózkiem:

– Mogę panu pożyczyć mój motor, kapitanie. – Lehnert konsekwentnie używał stopnia wojskowego, nie policyjnego. – Szybciej pan dojedzie.

– Dziękuję, panie poruczniku. – Mockowi nie dawało spokoju słowo „dżentelmen” i postać Czypionki.

Zobaczył swojego nauczyciela gimnastyki: jego sterczące wąsy, łysą głowę, zmiażdżone małżowiny uszne i maniery angielskiego lorda. Powiedział w zamyśleniu: – Profesor Czypionka rzekłby: „Przepraszam za swoją arogancję”.

– Nie rozumiem, kto by to powiedział?

– Ktoś nie z tego świata. – Mock usiadł na kanapie motocykla, przekręcił kluczyk na baku i kopnięciem uruchomił silnik. – Ktoś ze świata zmarłych. Z Pól Elizejskich. Wie pan, dlaczego zawsze poza domem chodzę w garniturze? Po prostu okazuję cześć temu miastu. Tak jak do obiadu zawsze siadam w krawacie, okazując cześć Temu, który mi daje pożywienie. Głupi nawyk. Tutaj powinno się chodzić w zwierzęcych skórach i z maczugami.

Franz z trudem wgramolił się do wózka i podziękował Lehnertowi, zdejmując na chwilę kolejarską czapkę z kanciastej głowy.

Porucznik nie zauważył tego. Myślał o starym elegancie, który zawsze okazywał szacunek miastu Breslau, niezależnie od tego, w jakiej formie ono istnieje, niezależnie od tego, kto nim włada, nieważne, w jakiej będzie ono postaci: prawdziwej, podziemnej czy urojonej. Myślał również o swojej córce, która kilka tygodni temu w niedalekim Ohlau stała się zdobyczą wojenną ludzi z mongolską fałdą na czole. Miała tyle samo lat, ile dziewczyna uratowana w Dreźnie przez kapitana Mocka.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Do podziemnego Hohenzollemplatz, skąd miał prowadzić tunel do piwnicy domu przy Viktoriastrasse 43, dojechali po dziesięciu minutach jazdy w ogłuszającym huku silnika, zwielokrotnionym przez puste korytarze.

Nagle ujrzeli prowizoryczny szlaban i nieprzyjazne twarze w hełmach Wehrmachtu.

Zakurzony garnitur Mocka i fotografia w legitymacji policyjnej, niewiele przypominająca pierwowzór, wywarły na dowódcy plutonu kapralu Hellmigu zdecydowanie mniejsze wrażenie niż przepustka wystawiona przez kapitana Springsą.

Mock – ku irytacji Hellmiga nienawidzącego obcych języków – jako hasło i odzew podał łacińską maksymę dum spiro spero. *

Napisał ją węglem na ścianie korytarza, aby każdy wartownik mógł ją przeczytać, zanim naciśnie spust. Potem przez bardzo niskie, grube stalowe drzwi przeszli linię frontu. Trzask odrzwi był jak wybuch bomby, jak końcowy akord, jak huk więziennej bramy.

Eberhard poczuł ukłucie lęku, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że są na ziemi wroga. Przeraziła go cisza, którą zakłócał świdrujący cienki pisk.

Zapalił latarkę i obejrzał dokładnie betonowe ściany schronu, w którym się znajdowali. Oprócz drzwi był w tym pomieszczeniu zwykły właz.

Franz na znak Eberharda pokręcił zardzewiałym kołowrotem, odchylił grubą stalową pokrywę włazu i po chwili poczuli ruch powietrza, które niosło ze sobą zapach stęchlizny, szczurzych odchodów i smród rozkładającego się ciała ludzkiego, przypominający woń przysmażonej marchwi połączoną z siarkowodorowym odorem gazów gnilnych.

Eberhard wszedł na wrogi teren, przeciął smugą światła ciemność piwnicy i ujrzał wzdęty gazami brzuch leżącego na plecach żołnierza niemieckiego.

Sprawne oko długoletniego policjanta natychmiast dojrzało krew oblepiającą dziurę w głowie, kawałki metalu tkwiące w piersi i w udach, połamane paznokcie i zryty tynk ściany.

– Spóźnił się pewnie podczas odwrotu – szepnął Eberhard do brata, przełknąwszy ślinę. – Jego ludzie już zamknęli właz, a on drapał ścianę, dopóki go nie dosięgnął ruski granat.

Franz nie słuchał, zajęty oczyszczaniem swego zalkoholizowanego organizmu z resztek wódki. Kiedy wydał już ostatnie kaszlnięcie, splunął siarczyście i spojrzał na brata przekrwionymi oczami.

– Scheisse, co tu się stało?

– Tak wygląda front, nie widziałeś nigdy trupa? – zapytał Eberhard i oświetlił napis cyrylicą na ścianie. Pod napisem była strzałka wskazująca niewielkie wzniesienie w klepisku piwnicy.

– Uważaj, tu mogli zakopać miny. Ruscy piszą swoim alfabetem. To dla nas jak szyfr. Wiedzą o tym.

Podszedł do drzwi jednej z piwnic. Wisiały na jednym zawiasie.

– Chodź, pomóż mi. – Wskazał drzwi.

– Ułożymy je jak barierę, żebyśmy nie wpadli na miny, kiedy będziemy wracać.

Zrobili to, ciężko oddychając.

Eberhard przeskoczył ciało, płosząc kilka szczurów. Jeden z nich otarł się o nogawkę spodni Franza, który aż podskoczył z odrazy. Eberhard oświetlił małe stworzenie i przyjrzał mu się uważnie.

– Okręt „Breslau” jeszcze nie tonie, skoro na nim pozostałeś – powiedział cicho do szczura.

Ruszyli przed siebie, świecąc pod nogi.

Na klepisku roiło się od pcheł, gdzieniegdzie zapiszczał szczur, z jakichś otwartych drzwi splądrowanej piwnicy wyleciał ze świstem nietoperz i zniknął w ciemnościach. Eberhard szczególnie uważnie szukał wzgórków na klepisku i rosyjskich napisów na ścianach.

Oświetlał poza tym wnętrza piwnic i wchłaniał zapach kompotów wylewających się z rozbitych słoików, woń sfermentowanego wina i przegniłych worków. Potykali się o deski, stare koła rowerów i fragmenty mebli. W końcu doszli do końca korytarza.

Eberhard zgasił latarkę i po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

Nie była ona zresztą absolutna.

W nieokreślonej oddali czerń piwnicy złamana była bladą poświatą, która wycinała z ciemności kilkanaście równoległych kresek.

Eberhard zorientował się po kilku sekundach, że są to krawędzie stopni, na których załamywało się światło padające ze szczytu schodów.

– Jest wyjście z piwnicy – szepnął do brata i ruszył ku poświacie.

Po chwili obaj stali przy wejściu do piwnicy i nasłuchiwali odgłosów z klatki schodowej. Słyszeli jedynie szelest gazet poruszanych przeciągiem i trzaskanie okna na jakimś niskim półpiętrze.

Eberhard otworzył drzwi i znaleźli się na krętych schodach, prowadzących na parter budynku.

Pokonali je, przykleiwszy się prawie do ściany.

Na parterze kamienicy fruwały płachty „Schlesische Tageszeitung”. Ogromne tytuły apelowały do niemieckiego patriotyzmu i domagały się ostatecznego odpędzenia bolszewików spod bastionu europejskiej cywilizacji.

вернуться

* [Dopóki oddycham, mam nadzieję]