Выбрать главу

William Tenn

Flirgelflip

— Banderling, ty idioto!

Tak, tak. Wiem. Raczej mało prawdopodobne, żeby ten komplement dotarł do ciebie w ciągu tych kilku lat pełnego satysfakcji życia, jakie ci zostały. Ale gdyby cokolwiek, jakieś nowe odkrycie — na przykład niespodziewane wypaczenie przestrzeni — wyciągnęło te stronice na światło dzienne, chcę, aby Thomas Alva Banderling wiedział, iż uważam go za największego i najpełniejszego idiotę do potęgi najwyższej w historii tego gatunku.

Nie licząc, oczywiście, mnie.

Gdy pomyślę sobie, jak szczęśliwy byłem porządkując swoją kolekcję dolików i spindfarów, jakie wspaniałe perspektywy czekały mój artykuł o gilowym pochodzeniu form ftirgowych z późnej epoki Pegis — gdy przypomnę sobie te rozkosze i zaraz potem uświadomię sobie, jak obróciły się w obecną moją brudną i mokrą niedolę, moja opina o Banderlingu staje się zupełnie nieakademicka. Jakąż mam teraz szansę, że kiedykolwiek powrócę do kremowych ścian Instytutu, wznoszącego swoje urocze plastikowe wieże ponad septyczną glebą Manhattanu?

Lubię śnić o tej naukowej radości, jaką czułem w dniu, gdy nasz Zespół Badawczy numer 19 powrócił z Marsa z ładunkiem punforga z wykopalisk glliańskich. Lubię rozmyślać o tym rozkosznym powrocie do problemów, które zostawiłem nie rozwiązane, gdy zaproponowano mi tę wyprawę badawczą. A ten Banderling ze swoim obscenicznym depresorem promieniowania? Przecież tego wieczoru naprawdę po raz pierwszy go raczyłem zauważyć!

— Terton — zwrócił się do mnie niespodziewanie. Jego ostre rysy intelektualisty ukazały się na ekranie mojego benskopu. — Terton, mógłbyś zajrzeć na chwilę do mnie do laboratorium? Potrzebna mi pomoc.

Byłem zaskoczony. Poza rzadkimi spotkaniami na zebraniach Instytutu nie miałem żadnej okazji do rozmów z Banderlingiem. A to, żeby Badacza Nadzwyczajny prosił Badacz Zwyczajnego o pomoc przy pracy, było niespotykane, zwłaszcza, że nasze dziedziny były tak odległe.

— Nie możesz wziąć sobie technika albo robota? — ociągałem się.

— Wszyscy technicy już poszli. Tylko nas dwóch zostało w Instytucie. Wiesz, urodziny Gandhiego. A swojemu robotowi kazałem się zapakować dwie godziny temu, bo myślałem, że już będę wychodził.

— No, dobrze — westchnąłem, przypinając do naszyjnika i flirgelflip, i dolika, którego nim badałem. A gdy wszedłem do benskopu, przesuwając naszyjnik na pozycję drugiego skrzydła Instytutu, prawie przestałem się dziwić tej niezwykłej prośbie Banderlinga.

Ten dolik, nad którym pracowałem, to była tak zwana Zagadka Thumtse — nadzwyczaj pasjonująca sprawa. Większość moich kolegów skłaniała się ku rozwiązaniu Gurkheysera, które przestawił on po odkryciu Thumtse ponad pół wieku temu. Gurkheyser ogłosił, że nie może to być dolik, ponieważ brak mu formy flirgowej. Nie może być także spindfar z powodu minutowych ilości flirgu. Dlatego jest to świadomie stworzony paradoks i wobec tego należy go sklasyfikować jako punforga. Ale punforg z definicji nie mógł istnieć w Thumtse…

Odchodzę od tematu. Znowu zapominam o reakcji moich słuchaczy na to zagadnienie. Gdyby go nie było, gdyby choć w tym jednym punkcie… W każdym razie wciąż myślałem o Zagadce Thumtse, gdy opuszczałem benskop w laboratorium Banderlinga. Absolutnie nie bytem psychicznie nastawiony na wyciąganie skądinąd oczywistych wniosków z jego ożywienia. Zresztą kto by się spodziewał tak neurotycznego zachowania po Badaczu Nadzwyczajnym?

— Dzięki, Terton — skinął mi głową, pobrzękując naszyjnikiem obwieszonym przyborami, które fizyk uważa za niezbędne o każdej porze dnia. — Gdybyś mógł potrzymać ten pręt nad stołem obrotowym i opierać się plecami o tę kratę? O, tak. — Przygryzł knykieć prawej dłoni, a lewą przesunął jakąś dźwignię i pstryknął wyłącznik przekaźnika. Obrócił małą gałkę o parę centymetrów, zmarszczył czoło, jakby ogarnęły go wątpliwości, i przekręcił ją z powrotem.

Ten stół obrotowy przede mną przypominał koło, którego szprychy stanowiły zwoje oporników, a środek zajmowała ogromna rura mezotroniczna. Zaczął świecić i miękko wirować. Krata z tyłu wprawiała moje łopatki w delikatne drżenie.

— W tym co robię, nie ma eee… nic niebezpiecznego? — upewniłem się, zwilżając językiem wargi. Pokój był już pełen uruchomionych urządzeń.

Czarna bródka Banderlinga podskoczyła pogardliwie. Zdawało się, że nawet włosy na jego klatce piersiowej dygoczą.

— A niby co tu jest niebezpieczne?

Ponieważ nie wiedziałem co, postanowiłem udawać spokój. Liczyłem, że Banderling mi w tym pomoże, ale on akurat biegał w kółko, spoglądał niecierpliwie na mierniki i stukał w przyciski.

Niemal zapomniałem o swoim niewygodnym położeniu i pręcie, który trzymałem. Roztrząsałem właśnie środkową część mojego artykułu — rozdział, w którym zamierzałem udowodnić, że wpływ Gil na późną epokę Pegis był równie wielki, co Tkes — gdy niski głos Banderlinga wcisnął się w moją świadomość.

— Terton, czy nie czujesz się czasem pokrzywdzony, że żyjesz w cywilizacji pośredniej?

Zatrzymał się przed stołem i wojowniczo podparł się długimi ramionami pod boki.

— O co ci chodzi, o Ambasadę Przyszłości? — spytałem ostrożnie. Słyszałem już o poglądach Banderlinga.

— Właśnie. O Ambasadę Przyszłości. Jak nauka może żyć i oddychać swobodnie, mając takie coś nad sobą? To sto razy gorsze od tych starożytnych represji, inkwizycji, kontroli zbrojeń, czy administracji uniwersytetów. Tego ci nie wolno — bo po raz pierwszy będzie to zrobione sto lat później; tamtego nie wolno — bo wpływ takiego wynalazku na twoje czasy będzie zbyt duży; masz robić to i to — na razie nic z tego nie będzie, ale ktoś w pokrewnej dziedzinie za parędziesiąt lat będzie mógł twoje błędy włączyć w użyteczną teorię. Po co te wszystkie zakazy i ograniczenia? Czyim celom służą?

— Największemu dobru największej liczbie ludzi w najdłuższym okresie czasu — zacytowałem dosłownie z prospektu Instytutu. — Aby ludzkość mogła poprawić samą siebie poprzez kształtowanie przeszłości w oparciu o własny osąd historii i znajomość przyszłości.

— A skąd o tym wiesz? — uśmiechnął się do mnie drwiąco. — Jaki jest ten mistrzowski plan ostatecznych istot ludzkich w tej ostatecznej przyszłości, w której nie ma żadnych ambasad z jeszcze późniejszego okresu? Czy my byśmy go zaakceptowali? Czy…

— Ależ, Banderling, nawet byśmy go nie zrozumieli! To są ludzie z umysłami, przy których nasze wyglądałyby jak pojedyncze neurony. Jakże możemy pojąć i ocenić ich plany? Poza tym, zdaje się, że nie ma czegoś takiego, jak ostateczna przyszłość, tylko ambasady przyszłości jedna za drugą wysyłane do poprzednich epok i opierające swoje doradztwo na najlepszej wiedzy historycznej. Ambasady przyszłości cofające się zawsze w przeszłość od postępowej przyszłości, nie kończące się ambasady — musiałem zrobić przerwę dla nabrania tchu.

— Z wyjątkiem nas. Z wyjątkiem cywilizacji pośredniej, jak nasza. Terton, one mogą sięgać w nieskończoność, jeśli chodzi o przyszłość, ale kończą się w naszych czasach. My nikogo nie wysyłamy w przeszłość; otrzymujemy rozkazy, a żadnych własnych nie wydajemy.

Głowiłem się nad tym, co mi Banderling powiedział, a on sprawdzał iskrzącą się zielono rurę mezotroniczną i poprawił coś na swoim pulpicie, co jeszcze bardziej ją rozjarzało. W Instytucie zawsze go uważano trochę za buntownika — nie takiego, który by się nadawał na Kurs Przystosowawczy, rzecz jasna — ale wiedział przecież, że organizacja samego Instytutu była pierwszą sugestią pochodzącą od Ambasady Przyszłości, gdy nasza epoka osiągnęła swoją pozycję czasową. Uznałem, że bieżące kłopoty ze sprzętem wyprowadziły go z normalnej równowagi. Myśli pobiegły mi z powrotem do ważnych spraw, jak zagadki spindfarów i wolałem już, żeby Banderling uwolnił mnie od tego długiego pręta, abym mógł odczepić od naszyjnika swój flirgelflip.