06 czerwca, 1069, 12:09 GMT, wiadomość 5897, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:
Macie rację przypuszczając, że wszystkie trzy kultury grupy piątej, które przejawiają zachowania religijne, zostały stworzone przez istoty opierające swój proces reprodukcji na współpracy dwojga rodziców iże potomstwo wychowywane jest tam przez znaczną część swojego życia w grupach rodzinnych. Jak doszliście do tego wniosku?
08 czerwca, 2069, 15:37 GMT, wiadomość 6943, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:
Hipotetyczny byt przypisywany Bogu, chociaż nie do obalenia za pomocą samej logiki, nie jest bytem koniecznym i przytoczony ciąg myślowy może obyć się bez niego.
Jeśli przyjmujecie, że wszechświat może zostać opisany i wyjaśniony jako kreacja istoty zwanej Bogiem, to istota taka musiałaby być oczywiście wyżej zorganizowana niż jej dzielą. W ten sposób ponad dwukrotnie zwiększacie skomplikowanie oryginalnego problemu, stawiając pierwszy krok na ślepej ścieżce nieskończonego regresu. Wasz William z Ockham wskazał Już w czternastym stuleciu, że nie należy niepotrzebnie mnożyć bytów. Nie rozumiem zatem, czemu ciągle wracacie do tego tematu.
11 czerwca, 2069, 06:34, wiadomość 8964, sekwencja 2. Szybowiec do Ziemi:
456 lat temu otrzymałem z Gwiezdnego Ostrowia wiadomość, że pochodzenie wszechświata zostało odkryte i ustalone, jednakże nie posiadam stosownych procesorów, aby informację przyswoić. W celu uzyskania szerszych objaśnień musicie skontaktować się wprost z Ostrowiem.
Przechodzę obecnie na tryb podróżny i muszę zakończyć kontakt. Do widzenia.
W opinii wielu słuchaczy finalna wiadomość nadana przez Szybowiec dowodziła jasno, że próbnik posiadał coś na kształt poczucia humoru. Po cóż inaczej czekałby z tak „wybuchowym” materiałem do ostatniej chwili? A może cała rozmowa była częścią planu mającego na celu nakierowanie ludzkości na właściwą drogę, by za sto cztery lata, kiedy może nadejdzie wiadomość z Ostrowia, wnioski były już gotowe?
Byli też tacy, którzy proponowali podjęcie pościgu za Szybowcem, który unosił z Systemu Słonecznego nie tylko gigantyczną ilość informacji, ale także dzieła wysoce zaawansowanej techniki. Wprawdzie nie istniał akurat żaden statek, który mógłby najpierw doścignąć sondę, a potem, po rozwinięciu tak olbrzymiej szybkości, wrócić jeszcze na Ziemię. Niemniej budowa takiej jednostki była możliwa.
Rozsądek jednak przeważył. Nawet automatyczna sonda mogła posiadać jakieś urządzenia obronne, włączając w to zdolność do autodestrukcji. Większość wszakże uczestników dyskusji przekonywała, że przecież twórcy próbnika mieszkają „ledwie” pięćdziesiąt dwa lata świetlne od nas. Przez te tysiące lat, jakie minęły od wystrzelenia statku, musieli w niewyobrażalnym dla nas stopniu rozwinąć technikę kosmiczną. Jeśli ludzkość ich sprowokuje, mogą poczuć się zobowiązani do złożenia nam niekoniecznie przyjaznej wizyty, i to już za kilkaset lat.
Niezależnie od owych sporów, Szybowiec znacznie przyspieszył proces, który i tak zachodził już z wolna od paru setek lat. Zakończył wpływ miliardów wypowiedzianych przez wieki pobożnych słów, które tylko zaśmiecały umysły inteligentnych przecież ludzi.
17. Parakarma
Przypomniawszy sobie naprędce dotychczasowy przebieg rozmowy Morgan uznał, że właściwie nie wyszedł wcale na głupca. To raczej Mahanayake Thero ryzykował utratę przewagi, skoro ujawnił tożsamość czcigodnego Parakarmy. Wszakże to ostatnie nie było żadną tajemnicą, pewnie sam mnich przypuszczał, że Morgan z dawna wie, kim jest sekretarz.
Dwóch młodych akolitów ppjawiło się akurat w porę, by zatrzeć nieprzyjemny efekt. Jeden niósł tacę z miseczkami ryżu, owoców i cienkich placuszków, drugi dźwigał imbryk z nieodzowną w buddyjskich klasztorach herbatą. Wśród dań nic nie przypominało mięsa. Zmęczony zarwaną nocą, Morgan z chęcią zjadłby parę jajek, ale takie potrawy były tu zapewne zakazane. Nie, zakaz to zbytmocne słowo. Sarath powiedział, że tutejsza reguła niczego nie zakazuje, bowiem nie uznaje żadnych absolutów. Mnisi hołdowali raczej wyważonej stosownie tolerancji, niemniej odbieranie życia, nawet potencjalnego życia czającego się wewnątrz skorupyjajka, było czymś, czemu nijak nie przyznawali priorytetu.
Próbując zawartości poszczególnych miseczek, w większości przypadków kompletnie nieznanej, Morgan spojrzał ze zdumieniem na siedzącego w bezruchu Mahanayakego Thero. Mnich potrząsnął głową.
— My nie jadamy przed południem. Rano umysł funkcjonuje najlepiej i nie należy mącić koncentracji skupiając się na sprawach ciała. Zajmując się całkiem smakowicie przyrządzoną papayą, Morgan rozważał osobliwość takiej postawy. Dla niego pusty żołądek był raczej czynnikiem wadzącym myśleniu i uniemożliwiającym pełne wykorzystanie wyższych funkcji umysłu. Ciesząc się zawsze dobrym zdrowiem, nigdy nie czynił rozróżnienia miedzy stanem ciała a stanem ducha i nie widział żadnego powodu, by popadać w taki dualizm.
Morgan pałaszował egzotyczne śniadanie, tymczasem Mahanayake Thero przeprosił go na chwilę i zaczął z obłędną szybkością stukać coś na klawiaturze swojego komputera. Ekran był dobrze widoczny, zatem Morgan odwrócił z uprzejmości spojrzenie, wbijając oczy w głowę Buddy. Chyba jednak była prawdziwa, bowiem postument rzucał cień na ścianę… Chociaż… kolumienka mogła być z kamienia, zaś głowa tylko projekcją. To często spotykana sztuczka.
Podobnie jak w przypadku Mony Lisy, dzieło pozwalało domyślić się emocjonalnego zaangażowania twórcy jak i podziwu, który artysta czuł wobec portretowanej postaci. Tyle tylko, że Gioconda miała otwarte oczy i wpatrywała się w coś czy kogoś. Budda praktycznie nie miał oczu, tylko gładkie płaszczyzny wyrażające pustkę, w której można zatracić duszę lub odnaleźć cały wszechświat.
Na jego ustach igrał uśmieszek bardziej jeszcze dwuznaczny, niż ten znany zmalowidła Leonarda. Ale czy to był uśmiech, czy może tylko gra cieni? Wystarczyło spojrzeć pod innym kątem, a znikał zastąpiony nadludzkim spokojem, wywyższeniem wszelkiej rzeczy… Morgan nie mógł oderwać oczu od posążka i dopiero warkot drukarki przywołał go do rzeczywistości. O ile to była rzeczywistość…
— Pomyślałem, że może pan zapragnąć pamiątki — powiedział Mahanayake Thero.
Morgan przyjął arkusz i zauważył ze zdumieniem, że trzyma nie zwykły papier do drukarki, ale odbitkę archiwalnego dokumentu sporządzoną na grubej karcie z surowca, którego nie stosowano od wieków. Nie potrafił odczytać ani słowa prócz numeru w dolnym lewym rogu, poznawał jednak kwiatopodobny alfabet stosowany na Taprobane.
— Dziękuję — powiedział siląc się na ironię. — Cóż to jest? — Domyślał się, że musi to być jakiś akt prawny, te bowiem podobne byty wszędzie, niezależnie od czasu i języka. — Kopia ugody podpisanej miedzy królem Ravindrą a Mahą Sanghą datowana na dzień święta Vesak w roku 854 waszego kalendarza. Ustala na wieczność własność ziemi świątynnej. Nawet najeźdźcy uznawali prawną moc tego dokumentu.