18. Złociste motyle
Mimo blasku słońca i wspaniałych widoków roztaczających się wokół szosy, Morgan usnął i obudził się dopiero gdy samochód dotarł na równiny. Nie obudziły go dziesiątki ostrych zakrętów, ocknął się, gdy wóz zahamował z piskiem hamulców i Morgan szarpnął się w pasach bezpieczeństwa.
Przez chwilę niezbyt wiedział, gdzie się znajduje. Gotów był sądzić, że sen trwa dalej. Podmuch wpadającego przez uchylone okno wiatru niósł tyle ciepła i wilgoci, że mógł z powodzeniem zastąpić węgle tureckiej łaźni. Niemniej samochód stał pośrodku czegoś, co wyglądało na gęstą śnieżną zadymkę.
Morgan zamrugał, przetarł oczy i znów je otworzył. Po raz pierwszy w życiu widział śnieg o barwie złota…
Nad szosą unosiła się zwarta chmura motyli kierujących się w ramach migracji gdzieś na wschód. Kilka przykleiło się do przedniej szyby. Klnąc w miejscowym języku (ubogim raczej w podobne zwroty) szofer wysiadł i wytarł szkło. Zanim skończył, rój zaczął rzednąć, aż nad drogą zostało tylko kilka gromadek maruderów.
— Zna pan tę legendę? — spytał szofer, obracając się ku pasażerowi.
— Nie — mruknął Morgan. Nie interesowały go żadne legendy, przede wszystkim chciał się jeszcze trochę zdrzemnąć.
— Złote motyle to dusze wojowników Kalidasy. Ta armia, którą wygubił pod Yakkagalą. Morgan wymamrotał coś bez entuzjazmu. Miał nadzieję, że szofer zrozumie, że ma się zamknąć. Była to płonna nadzieja.
— Co roku o tej porze kierują się ku Świętej Górze i umierają wszystkie na jej stokach. Czasem można je znaleźć w połowie szlaku kolejki, ale wyżej już nie dają rady. Vihara ma szczęście.
— Vihara?
— Świątynia. Gdyby do niej dotarły, oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo Kaidasy, a bhikku, czyli mnisi, musieliby się wynieść. Tak głosi przepowiednia wyryta na kamieniu przechowywanym w muzeum w Ranapurze. Mogę go panu pokazać.
— Może innym razem — warknął Morgan i rozparł się ponownie na siedzeniu. Jednak długo nie mógł przysnąć, tak dręczyło go wyobrażenie przywołane słowami kierowcy.
Jeszcze nie raz w nadchodzących miesiącach miał wspominać w ciężkich chwilach, w momentach przebudzeń w środku nocy tę wizję złotej zadymki. Obraz milionów skazanych na zagładę motyli wytężających wszystkie siły w próżnym wysiłku dostania się na szczyt góry. Obraz symboliczny.
Nawet teraz, na samym początku walki, nie był to symbol zbyt uspokajający.
19. Nad brzegami jeziora Saladin
Prawie wszystkie symulacje komputerowe alternatywnej historii ludzkości sugerują, że bitwa pod Tours (rok 732) była jedną z największych porażek naszego gatunku. Gdyby Charles Martel został pokonany, islam zdołałby zapewne przezwyciężyć wewnętrzne spory i opanowałby całą Europę, która w ten sposób zdołałaby uniknąć stuleci chrześcijańskiego barbarzyństwa. Rewolucja przemysłowa nadeszłoby niemal o tysiąc lat wcześniej i w chwili obecnej sięgalibyśmy innych gwiazd, miast tylko sąsiednich planet…
Los jednak zrządził inaczej i armie proroka wróciły do Afryki, a islam zamienił się w żywą skamielinę. I tak było aż do końca dwudziestego stulecia, kiedy to część krajów muzułmańskich nagle skąpała się w nafcie…
— Czy wiesz — spytał szejk Faruk Abdullah — że przyjąłem tytuł Wielkiego Admirała Floty Sahary?
— Wcale mnie to nie dziwi, panie prezydencie — odparł Morgan i spojrzał na lśniący błękit jeziora Saladin. — O ile to nie tajemnica, iloma jednostkami pan dysponuje? — Obecnie dziesięcioma. Największa to trzydziestometrowy wodolot pływający pod znakiem Czerwonego Półksiężyca. Co tydzień ratuje iluś niewydarzonych matrosów. Mój lud nie oswoił się jeszcze na dobre z wodą… Popatrz tylko, jak ten idiota próbuje halsować! Ostatecznie dopiero dwieście lat temu przesiadł się z wielbłądów na łodzie.
— Wyposażając się w cadillaki i rolls-royce’y. To chyba ułatwiło przystosowanie.
— Wciąż je mamy. Srebrny duch mojego prapraprapradziadka wygląda jak nowy. Ale muszę oddać sprawiedliwość. Najwięcej kłopotów sprawiają goście, którzy nie znają tutejszych wiatrów. My wolimy łodzie z silnikiem. W przyszłym roku mam dostać łódź podwodną zdolną zejść do największej głębi jeziora, to jest na siedemdziesiąt osiem metrów.
— A to po co?
— Dopiero teraz archeologowie wybąkali, że pod piaskiem pustyni było pełno wykopalisk. Oczywiście nikt nie trudził się ich wydobyciem, aż zalano te tereny.
Poganianie prezydenta PAR-u — Północnoafrykańskiej Autonomicznej Republiki, mijało się z celem i Morgan miał dość rozumu; by nie naciskać. Cokolwiek stanowiła tutejsza konstytucja, szejk Abdullah skupił w swoim ręku więcej władzy i bogactw niż jakakolwiek inna jednostka na Ziemi. Co więcej, świetnie wykorzystywał i jedno, i drugie.
Pochodził z rodziny, która nie bała się ryzyka i rzadko żałowała swoich posunięć. Jej pierwszą i najbardziej znaną zagrywką, na pół wieku ustawiającą ród w opozycji do całego świata arabskiego, było zainwestowanie wielkich sum petro-dolarów w rozwój techniczny i naukowy państwa Izrael. Było to wysoce dalekowzroczne posuniecie, które umożliwiło w następstwie rozpoczęcie eksploatacji bogactw Morza Czerwonego, pokonanie pustyni, a nawet, o wiele później, wzniesienie Mostu Gibraltarskiego.
— Nie muszę ci mówić, Van — odezwał się w końcu szejk — jak bardzo pasjonują mnie twoje nowe projekty. Po tym wszystkim, co przeszliśmy razem podczas budowy mostu, wiem już, ile potrafisz, jeśli tylko znajdziesz oparcie…
— Dziękuję. — Mam jednak kilka pytań. Niezbyt jeszcze rozumiem, czemu ma służyć stacja pośrednia i czemu chcesz ją zawiesić właśnie na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów.
— Z kilku powodów. Po pierwsze, gdzieś na tej właśnie wysokości potrzebna będzie solidna stacja mocy, co i tak oznacza dość masywną konstrukcję. Potem dotarło do nas jeszcze, że siedem godzin to dość długi czas, jeśli spędzić go w ciasnej kabinie. Podzielenie podróży na dwa etapy będzie miało kilka zalet. Nie trzeba będzie karmić pasażerów w kapsułach, zjedzą coś i rozprostują nogi w stacji pośredniej. Uprości to też konstrukcję samych kabin. Te z dolnej sekcji będą musiały mieć kształt możliwie aerodynamiczny, górne będzie można projektować bez tego ograniczenia, dzięki czemu budowa ich będzie prostsza, będą też lżejsze. Stacja pośrednia posłuży też jako centrum kontrolne, a może i stanie się samodzielną atrakcją turystyczną.
— Ale to nie będzie dokładnie w połowie drogi, a raczej w dwóch trzecich całej linii.
— Owszem, środek przypadnie gdzieś na osiemnasty tysiąc. Ale trzeba brać pod uwagę jeszcze jedno. Bezpieczeństwo. Gdyby zdarzyło się, że linia powyżej uległaby przerwaniu, stacja nie spadnie na Ziemię.
— A to czemu?
— Moment obrotowy pozwoli jej pozostać na orbicie. Oczywiście zacznie spadać, ale nie wejdzie w atmosferę. Stanie się po prostu samodzielną, bezpieczną stacją orbitalną poruszającą się na dziesięciogodzinowej orbicie eliptycznej. Dwa razy w ciągu doby będzie przelatywać nad miejscem startu, dzięki czemu da się ją w jakiejś chwili przechwycić i podłączyć ponownie. Przynajmniej w teorii…