Biuro Morgana, gdzie widziano go ledwie dziesięć dni w miesiącu, mieściło się na szóstym, „lądowym” piętrze centrali TCC w Nairobi. Poziom niżej zajmowano się konstrukcjami podmorskimi, jeszcze niżej okopała się administracja, czyli senator Collins i jego księstwo udzielne. Zgodnie z naiwną symboliką zaproponowaną przez architekta, najwyższe piętro oddano we władanie działowi kosmicznemu. Na dachu dobudowano nawet małe obserwatorium z trzydziestocentymetrowym teleskopem, wiecznie zresztą nieczynnym, jako że sala obserwatorium służyła głównie do przyjęć biurowych, kiedy to wykorzystywano ów kosztowny przyrząd do zupełnie nie astronomicznych celów. Najczęściej kierowano go na górne piętra odległego o kilometr Hotelu Trzech Planet. Można tam było dojrzeć różne ciekawe formy życia lub przynajmniej przykłady osobliwych zachowań społecznych.
Będąc w nieustannym kontakcie ze swymi dwiema sekretarkami, jedną żywą i jedną elektroniczną, wchodząc do biura po krótkim przelocie z PAR-u Morgan nie oczekiwał żadnych niespodzianek. Wedle standardów minionej epoki biuro było zresztą nadspodziewanie małe i liczyło niecałe trzy setki pracowników, mężczyzn i kobiet, jednak gromada ta dysponowała mocą obliczeniową mogącą zastąpić potencjał intelektualny mieszkańców całej planety.
— I jak poszło z szejkiem? — spytał Warren Kingsley, zastępca i wieloletni przyjaciel inżyniera, gdy tylko zostali sami.
— Całkiem dobrze. Chyba dobiliśmy targu. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że tak głupia przeszkoda stanęła nam na drodze. Co mówią w dziale prawnym?
— Że należy stanowczo odwołać się do decyzji Sądu Światowego. Jeśli ten uzna, że chodzi o sprawę interesu ogółu ludzkości, wówczas nasi błogosławieni przyjaciele będą musieli się wynieść… Chociaż, jak się uprą, zacznie być paskudnie. Może pomógłbyś im podjąć właściwą decyzję… A gdyby tak małe trzęsionko ziemi?
Przynależność Morgana do rady Centrum Tektonicznego prowokowała czasem Kingsleya do różnych dowcipów. Wszakże CT nie dysponowało żadnymi sposobami, by wywołać trzęsienie ziemi, i może nawet tak było lepiej. Głównym zadaniem Centrum pozostawało przewidywanie takich zdarzeń, w miarę możliwości oczywiście, i zapobieganie im poprzez skanalizowanie nagromadzonej w skorupie ziemskiej energii tak, by jej rozładowanie nie czyniło większych szkód. Jednakżedotąd udawało się to jedynie w siedemdziesięciu pięciu procentach przypadków.
— Dobry pomysł — odparł Morgan. — Pomyślę nad tym. A co z resztą spraw?
— Wszystko gra i buczy. Co chcesz wiedzieć?
— Zacznijmy od tego, co idzie najgorzej.
Okna biura pociemniały i pośrodku pomieszczenia pojawił się jasny obraz.
— Popatrz tylko, Van. Z tym mamy pewne kłopoty.
W powietrzu zmaterializowały się rzędy liter i cyfr. Szybkości, ładunek, przyspieszenie, czas podróży… Morgan ogarnął to jednym spojrzeniem. Tuż nad dywanem unosiła się poznaczona liniami południków i równoleżników kula Ziemi. Biegła od niej jasna linia, na wysokości jakichś dwóch metrów łącząca się z gwiazdką stacji orbitalnej.
— Szybkość pięćset razy większa niż normalna. Współczynnik odchyłu równy pięćdziesiąt. I właśnie…
Jakaś niewidzialna siła zaczęła odchylać świetlistą nitkę od pionu. Zakłócenie sięgało coraz wyżej. To komputer odtwarzał na podstawie wyliczeń drogę przemieszczania się ładunku poza pole grawitacyjne Ziemi.
— Ile wynosi odchylenie?
— W tej chwili około dwustu metrów. Dojdzie do trzystu, aż…
Nitka pękła. Z pozorną powolnością (naprawdę chodziło o szybkości rzędu wielu tysięcy kilometrów na godzinę), dwa odcinki po obu stronach przerwy zaczęły zwijać się, cofać, oddalać. Jedna spadała na Ziemię, druga uciekała w przestrzeń. Morgan jednak nie spoglądał już na obraz istniejący tak naprawdę jedynie w pamięci komputera. Przed oczami miał wizję, która niczym zły sen nawiedzała go od lat.
Scenę tę widział na dwudziestowiecznym filmie. Odtwarzał go sobie z pięćdziesiąt razy, niektóre fragmenty analizując klatka po klatce. W końcu zapamiętał każdy szczegół. Ostatecznie było to najdroższe z nakręconych kiedykolwiek ujęć, przynajmniej gdy wziąć pod uwagę czasy pokoju. Stan Waszyngton zapłacił kilka milionów dolarów za każdą minutę zdjęciową.
Oto widać było smukły (nazbyt smukły!), piękny wręcz most spinający brzegi przepaści. Na pustej jezdni stał tylko jeden samochód, porzucony pośrodku mostu przez kierowcę. Nic zresztą dziwnego, że kierowca uciekł, bowiem konstrukcja zachowywała się tak, jak żaden jeszcze most w historii inżynierii.
Wydawało się, że ważąca tysiące ton metalowa kratownica nie może wyginać się w ten sposób. O wiele łatwiej byłoby przyjąć, że most zrobiony jest z gumy. Jezdnia wiła się niczym wąż między podporami, odchylając się o całe metry od przewidzianego położenia. Wąwóz był głęboki, wiał nad nim silny wiatr, chociaż wibracje stwarzane przez masy powietrza uderza — jące w piękną, skazaną na zagładę konstrukcję, były dla ludzkiego ucha niesłyszalne. Niemniej amplituda tych drgań narastała z wolna, aż dały znać o sobie w widomy sposób. Ostatnie śmiertelne drgawki były finałem zjawiska, które pechowi inżynierowie winni jednak przewidzieć.
Nagle liny podtrzymujące konstrukcję pękły, wzlatując morderczym łukiem wysoko w górę. Skręcając się i łamiąc, jezdnia runęła do rzeki. Kawałki stali rozleciały się na różne strony. Nawet odtwarzany w normalnym tempie, fragment ten wyglądał jak sztucznie spowolniony. Ludzki umysł nie potrafił ogarnąć całej katastrofy, brakowało mu skali porównawczej. W rzeczywistości całe zdarzenie trwało ledwie pięć sekund. Po ich upływie most portu Tacoma zajął stosowne miejsce w historii dokonań inżynierskich. Dwieście lat później Morgan zawiesił na ścianie swego biura zdjęcie ukazujące ostatnie chwile konstrukcji. Pod obrazkiem widniał dopisek: „Jedno z naszych niezupełnie udanych dzieł”.
Morgan nie uznawał tego za żart, ale swoiste memento, że zawsze jakieś nieprzewidziane licho może zaatakować z zasadzki. Projektując Most Gibraltarski uważnie przestudiował klasyczną już analizę katastrofy mostu w Tacomie, dzieło stworzone przez von Karmana. Starał się wyciągnąć jak najwięcej wniosków z najkosztowniejszych błędów przeszłości. Skutkiem tego nawet największe wichury znad Atlantyku nie wywoływały większych drgań sktruktury, chociaż jezdnia odchylała się wówczas o sto metrów od linii prostej — zgodnie zresztą z przewidywaniami.
Wszakże wyciąg kosmiczny był czymś tak nowatorskim, że pojawienie się niemiłych niespodzianek należało uznać za pewnik. Łatwo było ocenić siłę i wpływ wiatrów wiejących w niższych partiach atmosfery, pozostawała jednak sprawa drgań wywoływanych wyhamowywaniem i rozpędzaniem ładunków, trzeba też było, wobec ogromu konstrukcji, brać pod uwagę efekty pływowe, czyli przyciąganie Słońca i Księżyca. Na dodatek wszystkie te oddziaływania miały dać o sobie znać równocześnie. Na koniec pozostawało pamiętać o możliwych wszakże od czasu do czasu trzęsieniach ziemi. Na tym polegała analiza warunków ekstremalnych, czyli wizja „najgorszej prawdopodobnej katastrofy”. — Wszystkie symulacje przy tej konfiguracji masy i prędkości dają ten sam wynik. Wibracje narastają, aż przy wartości pięciuset kilometrów struktura zaczyna pękać. Musimy zdecydowanie poprawić tłumienie.
— Tego się balem. Ile przyjdzie dodać?
— Jeszcze dziesięć megaton.
Morgan z ponurą satysfakcją odnotował, że posługując się wyłącznie właściwą dobrym inżynierom intuicją trafnie oszacował masę. Komputer rzecz potwierdził — przyjdzie zwiększyć masę kosmicznej „kotwicy” o dziesięć milionów ton.