Выбрать главу

Morgan roześmiał się.

— Podziwiam ludzi, którzy tak przykładają się do pracy badawczej. — Nie przetrwalibyśmy na Marsie, gdyby nie troska o szczegóły.

— Cóż, jestem pod wrażeniem, chociaż nie czuję się jeszcze przekonany. Na przykład finansowanie…

— To już moja działka, doktorze Morgan. Jestem bankierem. Pan inżynierem.

— Racja, ale zdaje się pan wiedzieć niejedno także o robocie inżyniera, ja zaś nie raz i nie dwa otarłem się o ekonomię. Zwykle były to mało sympatyczne spotkania. Zanim nawet rozważę na serio pomysł zaangażowania się w podobny projekt, będę chciał poznać dokładnie i budżet, i jego słabe strony…

— Otrzyma pan to.

— …a to jedynie na początek. Nie wiem, czy orientuje się pan, ale przed nami są jeszcze rozległe badania obejmujące kilka dziedzin… masowa produkcja superwłókien, problemy kontroli i stabilności systemu… Całą noc mógłbym tak wymieniać.

— To nie będzie konieczne. Nasi inżynierowie czytali wszystkie pańskie prace. Proponują eksperyment na małą skalę, który pozwoliłby rozwiązać wiele problemów technicznych i dowieść, że sama idea jest słuszna…

— Co do tego nie ma wątpliwości.

— Owszem, ale to zdumiewające, ile może uczynić mała demonstracja. I to byłoby zadanie dla pana. Zaprojektować maksymalnie pomniejszoną instalację, zwykły drut o nośności paru kilogramów, który opuści się z orbity synchronicznej Ziemi. Tak, Ziemi, bo jeśli rzecz zadziała tutaj, to tym łatwiej pójdzie na Marsie. Potem opuścimy jakiś ładunek, dowodząc przestarzałości rakiet. Taki eksperyment będzie względnie tani, ale dostarczy wielu danych i da niejaką wprawę. No i, z naszego punktu widzenia, pozwoli zaoszczędzić wielu lat dyskusji i sporów. Będziemy mogli zwrócić się do Rządu Ziemi, do Fundacji Układu Słonecznego i innych banków międzyplanetarnych, a wszystko z powoływaniem się na demonstrację.

— Naprawdę przemyśleliście sprawę. Kiedy chce pan uzyskać ode mnie odpowiedź?

— Najchętniej za jakieś pięć sekund. Ale, oczywiście, w takiej sprawie pośpiech nie jest wskazany. Ma pan tyle czasu, ile uzna za stosowne. W granicach rozsądku, oczywiście. — Dobrze zatem, proszę przekazać mi szkice projektu, analizy kosztów i wszystko, co tylko pan ma. Zapoznam się z nimi i najpóźniej za tydzień podejmę decyzję.

— Dziękuję. Oto mój numer. Zastanie mnie pan o każdej porze.

Morgan wsunął kartę bankiera do słota komputera i sprawdził, czy informacja została zapisana. Zanim jeszcze oddał kawałek plastiku, podjął już decyzję.

O ile w rozumowaniu marsjańskich inżynierów nie było jakiegoś zasadniczego błędu (a był gotów sądzić, że wszystko jest w porządku), to emerytura miała dobiec szybkiego końca. Morgan już nie raz zauważał, że chociaż podejmowanie codziennych, trywialnych decyzji przychodziło mu z trudem, to sprawy życiowe rozstrzygał błyskawicznie. Zawsze wiedział wtedy, co czynić i rzadko się mylił.

Jednak na tym etapie nie należało angażować się jeszcze zbytnio w sprawę, tak profesjonalnie jak i emocjonalnie. Bankier wyjechał z pokoju, rozpoczynając tym samym długą drogę do portu kosmicznego na Morzu Spokoju (tranzytem przez Oslo i kosmodrom Gagarina), Morgan tymczasem chodził z kąta w kąt, nie mogąc skupić się na żadnej spośród planowanych na ten długi, podbiegunowy wieczór spraw. W jego głowie panował zamęt, przed oczami migały rozmaite wizje tak odmienionej nagle przyszłości.

Po kilku minutach krążenia przysiadł wreszcie przy biurku i zaczął spisywać w punktach kolejne kroki, zaczynając od najmniej istotnych i najłatwiejszych. Jednak nie wytrwał długo w skupieniu nad tak prostą, rutynową czynnością. Coś go niepokoiło, dobijało się nachalnie z głębin podświadomości, ale ilekroć spróbował uchwycić ową myśl, ta umykała niczym zapomniane chwilowo wyrażenie.

Z westchnieniem frustracji Morgan wstał od biurka i wyszedł na werandę biegnącą wzdłuż zachodniej ściany hotelu. Było bardzo chłodno, ale bezwietrznie i mróz nie kąsał zbyt dotkliwie, raczej mile odświeżał. Na niebie migotały roje gwiazd, żółty półksiężyc spływał coraz niżej ku swemu odbiciu w hebanowej wodzie czarnego i nieruchomego fiordu.

Trzydzieści lat temu stał w tym samym miejscu z dziewczyną, której wygląd już niemal zupełnie zatarł mu się w pamięci. Oboje świętowali właśnie zdanie egzaminu dyplomowego i w zasadzie nic więcej ich nie łączyło, żaden poważny romans, byli młodzi, cieszyli się nawzajem swoim towarzystwem i to im wystarczało. Jednak to drobne wspomnienie przywołało inny jeszcze obraz: fiord Trollshavn, najważniejszy moment jego życia. Czy dwudziestodwuletni student mógł przewidzieć, że wróci jeszcze po trzech dekadach do tego miło kojarzącego się miejsca?

Morgana ogarnęła lekka nostalgia, nieco rozczulił się nad sobą, przede wszystkim jednak rozbawił go ten przypływ osobliwych emocji. Nigdy, ani przez chwilę nie żałował, że rozstał się z Ingrid. Rozeszli się w przyjaźni i w głowach im nawet nie postało, by spróbować zawrzeć standardowy, jednoroczny kontrakt. Ona unieszczęśliwiła potem umiarkowanie trzech różnych mężczyzn, aż w końcu znalazła pracę w Komisji Księżycowej i Morgan stracił dziewczynę z oczu. Może była w tej chwili gdzieś na tym lśniącym sierpie, niemal równie złocistym jak jej włosy.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o czas miniony. Morgan pomyślał o przyszłości. Gdzie Mars? Ze wstydem musiał przyznać, że nie wie nawet, czy czerwona planeta jest tej nocy widoczna na niebie. Przebiegając spojrzeniem po pasie ekliptyki, od Księżyca przez jasne światełko Wenusi jeszcze dalej, nie dostrzegł niczego mogącego przypominać Marsa. To ciekawe, on, który jeszcze nigdy nie oddalił się poza orbitę Księżyca, poleci już niedługo i na własne oczy ujrzy te cudowne karmazynowe wydmy, nad którymi od czasu do czasu przebiegają bystro dwa księżyce.

W tejże chwili marzenie prysło. Przez chwilę Morgan stał jak sparaliżowany, potem wycofał się do hotelu. Zapomniał zupełnie o urokach nocy.

W jego pokoju nie było komputera z pełnym wyposażeniem i Morgan musiał zadzwonić do recepcji by mu takowy udostępniono. Niestety, korzystała akurat z niego pewna starsza pani, mająca chyba kłopoty z poruszaniem się po sieci. Morganowi przyszło czekać tak długo, że w końcu bliski był załomotania w drzwi kabiny. Ostatecznie staruszka wyszła, wymamrotała coś tytułem przeprosin, i Morgan zasiadł przed skarbnicą całej wiedzy i sztuki gatunku ludzkiego. W czasach studiów zdarzyło się Morganowi wygrać kilka prostych konkursów polegających na „odkopywaniu” na czas różnych osobliwych informacji lub sporządzaniu wymyślnych list danych (jednym z najciekawszych pytań, na które zdołał znaleźć odpowiedź, było: „Jaki opad deszczu zanotowano w stolicy najmniejszego państwa świata w dniu, kiedy padł drugi z kolei rekord ilości obiegnięć wszystkich baz podczas rozgrywek uczelnianej ligi baseballa?”). Z latami coraz łatwiej operował systemem, a tym razem chciał mu zadać stosunkowo proste pytanie. Odpowiedź pojawiła się po trzydziestu sekundach i była nawet bardziej szczegółowa niż to konieczne.

Morgan przez minutę wpatrywał się w ekran, a potem ze zdumieniem potrząsnął głową.

— Jak oni mogli to przeoczyć! — mruknął. — I nic nie da się zrobić…

Uzyskawszy wydruk, Morgan zaniósł cieniutki arkusz papieru do pokoju i przestudiował dokładnie. Sprawa była tak oczywista, że przez chwilę sam zastanowił się, czy czegoś nie pomylił i czy nie zrobi z siebie głupca, gdy wypowie rzecz głośno. Ale nie ma żadnej furtki…

Spojrzał na zegarek: było już po północy. Ale z taką informacją nie należało czekać.

Ku uldze Morgana bankier nie wyłączył aparatu i odebrał błyskawicznie. Robił wrażenie zdumionego.