Выбрать главу

26. Noc przed Vesakiem

Po dwudziestu siedmiu stuleciach byt to wciąż najważniejszy dzień w kalendarzu Taprobane. Wedle legendy właśnie w porze majowej pełni Księżyca Budda miał się po kolei narodzić, doznać objawienia i umrzeć. Wprawdzie dla większości mieszkańców wyspy Vesak nie znaczył obecnie więcej niż inne, grudniowe święto, to uznawano go wciąż za dzień tradycyjnej medytacji i uspokojenia.

Przez wiele lat Kontrola Monsunów pilnowała, aby deszcz nie padał w żadną z nocy Vesaku i udawało się jej to z tolerancją do jednej doby. Niemal od równie wielu wiosen Rajasinghe wybierał się już na dwa dni przed pełnią do Królewskiego Miasta. Była to jego doroczna pielgrzymka dla odrodzenia ducha. Uczestnictwa w samym świecie unikał, tego dnia Ranapura była zwykle nazbyt zatłoczona gośćmi, w tym i takimi, którzy bez wątpienia rozpoznaliby ambasadora, zakłócając jego samotność.

Tylko najbystrzejsze oko mogłoby zauważyć, że wznosząca się ponad kopulastymi dachami wielka i żółta tarcza. Księżyca nie była jeszcze idealnie kolista. Błyszczała tak silnie, że poza nią na bezchmurnym niebie widać było tylko kilka najjaśniejszych punkcików satelitów i gwiazd. Nie wyczuwało się nawet najlżejszego podmuchu wiatru.

Powiada się, że opuszczając tą drogą Ranapurę, Kalidasa dwakroć przystanął. Po raz pierwszy przy grobie Hanumana, ukochanego towarzysza dzieciństwa. Drugi raz przed kapliczką Umierającego Buddy. Rajasinghe często zastanawiał się, jaką pociechę znalazł przeklęty król, stając zapewne dokładnie w tym samym miejscu, bowiem stąd właśnie widok na wyciosaną w skale postać był najlepszy. Proporcje posągu wymierzono tak idealnie, że ktoś idący ku niemu nie wyobrażał sobie nawet, że sama poduszka, na której Budda składa głowę, grubsza jest ponad wzrost człowieka.

Rajasinghe widział spory kawałek świata, ale nie znalazł nigdzie miejsca równie uspokajającego. Czasem zdawało mu się, że wieczność całą mógłby tak siedzieć pod jasnym Księżycem, niepomny na wszelkie troski i trudy życia. Nigdy nie próbował zbyt głęboko dociekać, na czym polega magia kaplicy, ale kilku rzeczy się domyślał. Postać Buddy leżącego z zamkniętymi oczami, postać kogoś, kto zakończył szlachetny żywot, promieniowała spokojem. Łagodne linie jego szaty przyciągały wzrok i skłaniały do kontemplacji; zdawały się wypływać z samych trzewi skały, niczym zamarznięta magma. Falowały, podobnie jak fale morza narzucając pewien rytm, który wymykał się racjonalnemu oglądowi.

Bezczasowe chwile, wieczne trwanie z Buddą przy pełni… W takie noce Raj asinghemu zdawało się, że wie, czym jest nirwana, stan możliwy do opisania jedynie drogą totalnego negowania wszystkiego innego. Można było zapomnieć, że w ogóle występują na świecie emocje gniewu, pożądania, chciwości, żądza władzy… Nawet poczucie odrębności istnienia zdawało się zanikać niczym mgła w promieniach porannego słońca.

Wszelako nic nie trwa wiecznie. W końcu Rajasinghe usłyszał znów brzęczenie owadów, dobiegające z dala szczekanie psów, poczuł zimno i twardość kamienia pod pośladkami. Spokój nie był długotrwałym stanem ducha. Rajasinghe wstał z westchnieniem i ruszył do samochodu zaparkowanego sto metrów od terenu świątyni.

Wsiadał właśnie, gdy zauważył biały obłok tak wyraźnie malujący się na tle nieba, jakby ktoś przyczepił łatę do firmamentu. Kształt wznosił się ponad drzewami na zachodzie. Takiej chmury jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć: idealna elipsa o kontrastowo ostrych brzegach. Może to jakiś statek powietrzny… Ale gdzie stery, gdzie szum silników? Nagle naszło go najosobliwsze z możliwych przypuszczeń: może to mieszkańcy Gwiezdnego Ostrowia przybyli na Ziemię?

Ale to było absurdalne przypuszczenie. Nawet gdyby zdołali wyprzedzić własne sygnały radiowe, nie weszliby niepostrzeżenie do Układu Słonecznego, o wniknięciu w atmosferę Ziemi nie wspominając! Już wiele godzin temu cała ludzkość wiedziałaby o ich przybyciu.

Ku swemu zdumieniu, Rajasinghe odczuł niejakie rozczarowanie. Im bliżej było zjawisko, tym wyraźniej widział, że to jednak chmura, rozmyta nieco na brzegach, wszelako dziwnie szybka, jakby niesiona odrębnym zupełnie strumieniem wiatru, który pozostawał całkiem nieobecny na poziomie Ziemi.

Zatem to znowu sprawka specjalistów z Kontroli Monsunów, poddających próbie swą władzę nad wiatrami. Rajasinghe zastanowił się przez chwilę, jaki będzie ich następny pomysł.

27. Stacja Ashoka

Jak drobna wydawała się wyspa z wysokości trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów! Widziana z orbity nad równikiem nie była większa niż tarcza Księżyca, a cały kraj jawił się jako cel zbyt mały, by weń trafić. A przecież punktem celowania był obszar rozmiarów ledwie kortu tenisowego.

Morgan wciąż jeszcze nie był do końca pewny, jakie motywy nim kierowały, gdy decydował się na wybór Sri Kandy. Dla celów demonstracji mógł równie dobrze wykorzystać stację Kinte wiszącą nad Kilimandżaro czy górą Kenya. Fakt, że stacja Kinte była najbardziej niestabilnym wielkim obiektem orbitalnym i wiele wysiłku kosztowało utrzymywanie jej nad Centralną Afryką, nie miał większego znaczenia dla kilkudniowego eksperymentu. Czas jakiś kusiło Morgana, by wycelować w Chimborazo, Amerykanie zaproponowali nawet, że za skromnym wynagrodzeniem przesuną stację Columbus na stosowną orbitę. Koniec końców jednak, mimo wszystko, inżynier powrócił do pierwotnego obiektu, Sri Kandy.

Szczęściem dla Morgana, w epoce powszechnej komputeryzacji na rozprawę w Sądzie Światowym trzeba było czekać tylko kilka tygodni. Świątynia, rzecz jasna, wyraziła protest, ale Morgan przekonywał, że krótki eksperyment naukowy przeprowadzony poza granicami klasztoru i nie powodujący hałasu, zanieczyszczenia środowiska ani żadnych innych niedogodności nie może być przedmiotem skargi. W razie udaremnienia prac zagrożone byłyby wszystkie wcześniejsze studia, niemożliwe byłoby też doświadczalne sprawdzenie poprawności kalkulacji. Dodatkowo zostałaby znacznie opóźniona realizacja projektu mającego dla Republiki Marsa kluczowe znaczenie.

Były to przekonujące argumenty i Morgan sądził, że przemawiają same za siebie. Sędziowie uznali podobnie, większością pięciu do dwóch. Wprawdzie oficjalnie nie mogło to mieć żadnego znaczenia, jednak wspomnienie o interesach Marsa było dobrym posunięciem. Republika Marsa występowała już jako strona w trzech poważnych sprawach i Sąd Światowy był zapewne nieco zmęczony ustalaniem precedensów prawa międzyplanetarnego.

Obdarzony analitycznym umysłem Morgan wiedział wszakże, że wybór nie był tak do końca podyktowany samą tylko logiką. Inżynier nie był skłonny spokojnie godzić się z porażką i taki gest sprawiał mu sporo satysfakcji. Owszem, w głębi duszy wstydził się takiego zagrania świątyni na nosie, było to zachowanie sztubackie, niegodne sławnego Morgana. Cóż, potrzebował jednak podbudowania wiary w siebie, w ostateczny sukces… Nie wiedząc jeszcze, jak tego dokonać, ogłaszał światu, a tym samym i upartym mnichom, groźne przesłanie: „Jeszcze tu wrócę”.

Stacja Ashoka była głównym węzłem transportu, łączności oraz kontroli meteorologicznej i ekologicznej w rejonie Indii i Chin. Gdyby kiedykolwiek zawiodła, życie milionów ludzi znalazłoby się w niebezpieczeństwie. W razie dłuższej martwoty centrum miliardy istot czekałaby śmierć. Nic zatem dziwnego, że składało się ono z trzech niezależnych części: samej stacji i dwóch modułów zwanych Bhaba i Sarabhai wiszących w oddaleniu stu kilometrów. Gdyby nawet jakaś nieprawdopodobna zgoła katastrofa zniszczyła wszystkie trzy obiekty, ich funkcje mogły przejąć orbitujące na zachodzie stacje Kinte i Imhotep lub widoczna na wschodzie stacja Konfucjusz. Kosztem wielu ofiar ludzkość nauczyła się nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka.