Najciekawsze jednak, chociaż szczęśliwie i najrzadsze, są takie wypadki, w których jednostka rozporządza mocami i władzą umożliwiającą jej samodzielne dokonanie wielkich zniszczeń. Zwykle nikt nie zauważa takiego szalonego geniusza i jego możliwości, aż jest już za późno. Ktoś taki (określenie „szalony geniusz” wydaje mi się najwłaściwszym) może wpłynąć destrukcyjnie na losy świata, jak miało to miejsce w przypadku A. Hitlera (1889–1945). Zwykle zakłopotane ich istnieniem elity wolą milczeć, co powoduje, że stopień aktywności i zamiary podobnych osobników rzadko stają się znane opinii publicznej.
Klasycznym przykładem takiej właśnie sytuacji jest historia opisana w opublikowanych niedawno, kontrowersyjnych pamiętnikach Maxine Duval. Niemniej wciąż jeszcze niektóre aspekty wspomnianej tam sprawy pozostają niejasne.
— Wysokość jeden pięć zero, szybkość dziewięćdziesiąt pięć, powtarzam, dziewięćdziesiąt pięć. Osłona cieplna odrzucona.
Zatem sonda weszła bezpiecznie w atmosferę i wyhamowała do stosownej szybkości. Było jednak za wcześnie na wiwaty. Do powierzchni Ziemi pozostało jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów, a na dole szalała utrudniająca wszystko burza. Sonda miała jeszcze trochę paliwa, ale jej swoboda manewru była mocno ograniczona. Jeśli operator chybi z góry, nie będzie już drugiego podejścia.
— Wysokość jeden dwa zero. Na razie brak zjawisk atmosferycznych.
Niewielka sonda opuszczała się z nieba niczym pająk zjeżdżający na pajęczynie. Mam nadzieję, pomyślała Duval, że starczy im drutu. Gdyby skończył się ledwie parę kilometrów od Ziemi, śmiechom nie byłoby końca. Podobne nieszczęście zdarzyło się już trzysta lat temu podczas układania kabla oceanicznego.
— Wysokość osiem zero. Szybkość podejścia w normie. Napięcie sto procent. Jest wiatr.
Górne warstwy atmosfery dały znać o sobie, chociaż na razie wpływ ten mogły wyczuć tylko czułe instrumenty na pokładzie sondy.
Ustawiony obok ciężarówki z wyposażeniem zdalnie sterowany teleskop śledził automatycznie niewidoczną jeszcze sondę. Morgan ruszył ku przyrządowi, kamerzysta niczym cień potruchtał za nim. — Widać coś? — wyszeptała po kilku sekundach Duval. Morgan niecierpliwie potrząsnął głową i dalej wpatrywał się w okular.
— Wysokość sześć zero. Zbacza w lewo. Napięcie sto pięć procent. Poprawka, sto dziesięć.
Wciąż w granicach marginesu bezpieczeństwa, pomyślała Duval, chociaż sonda była dopiero u granic stratosfery. Morgan powinien już ją widzieć…
— Wysokość pięć pięć. Daję dwusekundowy impuls korekcyjny.
— Jest! — krzyknął Morgan. — Widzę płomień rakiety!
— Wysokość pięć zero. Napięcie sto pięć procent. Wciąż schodzi z kursu.
Nie do wiary, ale wyglądało na to, że za sprawą trudności na ostatnich pięćdziesięciu kilometrach sonda nie przebędzie szczęśliwie drogi mierzącej trzydzieści sześć tysięcy kilometrów. Ale też ile normalnych samolotów czy statków kosmicznych ulegało katastrofie na ostatnich metrach szlaku?
— Wysokość cztery pięć. Mocny wiatr boczny. Znów schodzi z kursu. Trzysekundowy impuls.
— Zgubiłem ją — mruknął zdegustowany Morgan. — Chmury.
— Wysokość cztery zero. Mocny dryf Napięcie podskoczyło do stu pięćdziesięciu, powtarzam, sto pięćdziesiąt procent.
Zupełnie niedobrze. Duval wiedziała, że wytrzymałość drutu sięgała dwustu procent. Jedno szarpnięcie i będzie po wszystkim.
— Wysokość trzy pięć. Wiatr się nasila. Jednosekundowy impuls. Paliwo na ukończeniu. Napięcie waha się, w szczytach do stu siedemdziesięciu.
Jeszcze trzydzieści procent, pomyślała Duval, i nawet ten superdrut nie wytrzyma. Tak jak każdy inny materiał poddany zbyt silnym napięciom.
— Odległość trzy zero. Coraz silniejsze turbulencje. Schodzi mocno w lewo. Nie można obliczyć poprawki, zbyt chaotyczne zakłócenia.
— Mam! — krzyknął Morgan. — Wyszła zza chmury!
— Odległość dwa pięć. Brak paliwa na dalsze korekty kursu. Chybimy około trzech kilometrów.
— Mniejsza z tym! — odkrzyknął Morgan. — Ląduj, gdzie się da! — Jak tylko się da. Odległość dwa zero. Siła wiatru rośnie. Brak stabilizacji. Ładunek zaczyna się obracać.
— Zwolnij hamulec! Odłącz drut!
— Już zrobione — odparł wciąż upiornie spokojny głos. Duval gotowa byłaby sądzić, że to maszyna wygłasza te wszystkie kwestie, ale wiedziała, że Morgan wypożyczył na tę okazję najlepszego kontrolera ruchu z jednej ze stacji kosmicznych. — Awaria przyłączenia. Ładunek obraca się, obecnie pięć obrotów na sekundę. Drut zapewne splątany. Napięcie jeden osiem zero procent. Jeden dziewięć zero. Dwa zero zero. Odległość jeden pięć. Napięcie dwa jeden zero. Dwa dwa zero. Dwa trzy zero.
Wiele już nie wytrzyma, pomyślała Duval. Tylko dwanaście kilometrów do celu, a ten cholerny drut oplatał wirującą sondę.
— Napięcie zero, powtarzam, zero.
Drut się zerwał i pewnie cofał się teraz powoli ku gwiazdom. Bez wątpienia fachowcy na stacji Ashoka zwiną go jak trzeba, ale Duval liznęła dość teorii by wiedzieć, że będzie to długa i skomplikowana operacja. A mały ładunek spadnie gdzieś na pola czy dżungle Taprobane. Niemniej, jak powiedział Morgan, eksperyment skończył się sukcesem — na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Następnym razem, gdy nie będzie wiatru…
— Jest! — krzyknął ktoś.
Pomiędzy dwoma galeonami chmur zapłonęła nagle jasna gwiazda. Wyglądała jak spadający meteor. O ironio, teraz właśnie zapaliła się flara mająca wskazywać kontroli naziemnej położenie obiektu w ostatniej fazie opuszczania. Cóż, też się przyda. Pomoże zlokalizować szczątki.
Kamerzysta przesuwał obiektyw w ślad za gwiazdą, aż ta minęła górę i zniknęła na wschodzie. Duval oceniła zejście z kursu na mniej niż pięć kilometrów.
— Wracaj do doktora Morgana — poleciła Maxine. — Chcę z nim zamienić słowo.
Zamierzała wyrazić nieco zachwytu, dość głośno, by usłyszał to Marsjanin na wózku, oraz nadzieję, że następnym razem wszystko pójdzie dobrze. Wciąż układała jeszcze w myślach to krótkie wystąpienie, gdy nagle zupełnie co innego zaprzątnęło jej uwagę. Zapis obrazu następnych trzydziestu sekund odtwarzała w późniejszych dniach tyle razy, aż znała go na pamięć. Nawet wtedy jednak nie miała pewności, czy zrozumiała właściwie sens oglądanych zdarzeń.
30. Legiony Kalidasy
Vannevar Morgan przywykł do opóźnień a nawet do niepowodzeń, ale miał nadzieję, że to dzisiejsze okaże się jedynie pomniejszą przeszkodą. Spoglądając na znikający za masywem góry ognisty kształt o wiele bardziej niepokoił się, czy Narodny Mars nie uzna przypadkiem, że właśnie wyrzucił w błoto parę milionów dolarów. Uważny obserwator w wózku na kółkach był raczej niekomunikatywny, zupełnie jakby ziemskie ciążenie paraliżowało mu również mięśnie języka. Jednak tym razem to Marsjanin przemówił pierwszy, nie czekając na kwestię inżyniera.
— Jedno pytanie, panie Morgan. Wiem, że tej wichury miało nie być, a jednak się zdarzyła. A co się stanie, jeśli taki wiatr nadejdzie już po zbudowaniu wieży?
Morgan pospiesznie rozważył sprawę. Na takie pytanie trudno było odpowiedzieć na poczekaniu, zresztą Morgan wciąż jeszcze nie mógł ochłonąć z zaskoczenia.
— W najgorszym razie moglibyśmy wstrzymać na krótko ruch, możliwe byłyby chwilowe odkształcenia struktury… Żaden z wiatrów, jakie zdarzają się na tej wysokości, nie jest w stanie zagrozić samej wieży. Nawet ten cienki drut wytrzymałby, gdybyśmy tylko zdołali go zakotwiczyć.