— Nadal nazbyt wygląda mi to na kaskaderkę. — Ludzie z epoki wiktoriańskiej, czy elżbietańskiej, nie pamiętam, mówili w takich razach: dobra, i co z tego?
— Słuchaj Maxine, właśnie podali, że Nowa Zelandia zatonęła, mogą potrzebować cię w studiu. Ale dziękuję za szczodrą propozycję.
— Doktorze Vannevarze Morgan. Wiem dokładnie, czemu mi pan odmawia. To pan chce być tym pierwszym.
— Jak mówili za królowej Wiktorii: i co z tego?
— Touche. Ale ostrzegam cię, Van, gdy tylko uruchomicie pierwszego pająka, znów się odezwę.
Morgan pokręcił głową.
— Przykro mi, Maxine. W żadnym razie…
35. Gwiezdny Szybowiec osiemdziesiąt lat później
Wyjątek z pozycji Bóg i Gwiezdny Ostrów
(Mandala Press, Moskwa, 2149)
Dokładnie osiemdziesiąt lat temu automatyczny próbnik międzygwiezdny znany jako Gwiezdny Szybowiec wniknął do Systemu Słonecznego i nawiązał krótki acz historyczny kontakt z rasą ludzką. Po raz pierwszy utwierdziliśmy się w tym, co zawsze podejrzewaliśmy: nie jesteśmy jedyną inteligentną rasą we wszechświecie, są wśród gwiazd cywilizacje i starsze, i zapewne o wiele mądrzejsze od nas.
Po tym spotkaniu nic nie mogło zostać takim samym. A jednak, paradoksalnie, niewiele się zmieniło, ludzie nadal tak samo zajmują się swoimi sprawami, jak zawsze od wieków. Jak często nachodzi nas refleksja, że mieszkańcy Gwiezdnego Ostrowia wiedzą już od dwudziestu ośmiu lat o naszym istnieniu i że prawie na pewno przez przestrzeń biegnie już adresowany do nas sygnał, który odbierzemy za niecałe dwadzieścia cztery lata? A może nawet, jak sugerują niektórzy, oni sami osobiście lecą już do nas?
Człowiek posiada niezwykłą zdolność (szczęśliwie ją posiada) przywykania do najdziwniejszych nawet możliwych perspektyw przyszłości. Rzymski rolnik uprawiający swe poletko u stóp Wezuwiusza nie zwracał uwagi na dymiącą górę. Połowę dwudziestego wieku przeżyliśmy w cieniu bomby wodorowej, połowę wieku dwudziestego pierwszego w niemiłym towarzystwie wirusa golgoty. Nauczyliśmy się trwać w obliczu ciągłego zagrożenia lub też nadziei. Na przykład nadziei na kontakt z Gwiezdnym Ostrowem. Szybowiec przekazal nam obrazy z wielu dziwnych światów, pokazał wiele ras, nie ujawnił jednak niemal niczego na temat zaawansowanej technologii, tym samym jego wpływ na techniczny aspekt naszego życia był minimalny. Czy uczynił tak przypadkiem, czy też była to świadoma decyzja? Wciąż pojawia się wiele pytań, które chcielibyśmy zadać Gwiezdnemu Szybowcowi, ale pojawiają się one za późno. Albo za wcześnie.
Z drugiej strony, chętnie podejmował dysputy na tematy filozoficzne i teologiczne, przez co wywarł spore piętno na rozwoju tych dziedzin. Wprawdzie nigdy nie powiedział tego wprostjednak to jemu zawdzięczamy znany powszechnie aforyzm: „Wiara w Boga jest wynikiem sposobu rozmnażania się ssaków”.
Ale czy to prawda? W ciągu dalszym dzieła wykażę, że tak naprawdę cala ta kwestia ma się nijak do pytania o istnienie Boga…
36. Okrutne niebo
Taśma była o wiele lepiej widoczna w nocy, niż za dnia. Po zachodzie słońca, kiedy zapalały się na niej światła ostrzegawcze, przypominała cienką świetlistą wstęgę, wznoszącą się ku nieskończoności i niknącą w jakimś punkcie nieba na tle rozmigotanych gwiazd.
Już teraz można ją było uznać za największe dziwo tego świata. Aż do chwili, gdy Morgan pojawił się na miejscu osobiście i zaostrzył znacznie rygory, na teren budowy docierały niezliczone rzesze „pielgrzymów” (jak ktoś ich ironicznie ochrzcił) składających hołd ostatniemu cudowi Świętej Góry.
Wszyscy goście zachowywali się w ten sam sposób. Najpierw podchodzili, aby dotknąć nieśmiało szerokiej napięć centymetrów taśmy, z osobliwym szacunkiem traktując materię opuszkami palców. Potem próbowali przyciskać uszy do gładkiej i chłodnej wstęgi, jakby mieli nadzieję usłyszeć muzykę sfer niebieskich. Niektórzy nawet twierdzili, że dobiegło ich jakieś głębokie, basowe buczenie na skraju słyszalnego pasma, ale wszystko to były złudzenia. Nawet najwyższe częstotliwości drgań superdługjej wstęgi pozostawały daleko poniżej skali możliwości ludzkiego ucha. Inni jeszcze odchodzili, kręcąc głowami i powtarzając: „Nigdy mnie nie zmusicie, bym pojechałpo czymś takim!” Jednak historia pamiętała wielu podobnych ludzi, to samo powiadających o rakietach i wahadłowcach, a wcześniej o aeroplanach, samochodach, pociągach z parową lokomotywą… Takim sceptykom odpowiadano zwykle: „Nie ma się czego bać, to dopiero pierwsza z czterech taśm, które ściągną właściwą strukturę na Ziemię. Podróż gotową wieżą nie będzie się niczym różnić od jazdy windą w wysokim budynku. Tyle tylko, że będzie to podróż nieco dłuższa i o wiele wygodniejsza”.
Wycieczka Maxine Duval miała jednak być znacznie krótsza, trudno też byłoby nazwać ją szczególnie komfortową. Niemniej raz skapitulowawszy, Morgan uczynił wszystko, co w jego mocy, aby była to przejażdżka bezpieczna.
„Pająk”, prototyp pojazdu kontrolnego, był na oko bardzo kruchy i przypominał zmotoryzowane krzesło bosmańskie. Odbył już kilka jazd na wysokość dwudziestu kilometrów, dwukrotnie dźwigając podobny ładunek. Natrafiono oczywiście na kilka usterek, tak zwanych „chorób wieku dziecięcego”, ale żadna z nich nie była poważna i ostatnie pięć rejsów przeszło bez żadnych kłopotów. A co mogłoby pójść nie tak? Gdyby zabrakło mocy — rzecz niemal nie do pomyślenia przy tak prostym, bateryjnym systemie zasilania — siła ciążenia sprowadziłaby Maxine na dół, a automatyczne hamulce ograniczyłyby tempo zjazdu. Groźne byłoby jedynie zacięcie się całej maszynerii, zatrzymujące pająka i pasażera w górnych warstwach atmosfery. Jednak Morgan znalazł sposób i na to.
— Tylko piętnaście kilometrów? — zaprotestowała Maxine. — Szybowce latają wyżej!
— Ale wyżej człowiek potrzebuje czegoś więcej niż maska tlenowa. Oczywiście, zawsze możesz poczekać z rok, aż będziemy mieli stosowne skafandry z systemem podtrzymania życia…
— A czemu nie mogłabym nałożyć zwykłego skafandra kosmicznego?
Z sobie wiadomych powodów Morgan nie ustąpił jednak ani o krok. Na wszelki wypadek zadbał też, aby u stóp Sri Kandy znalazł się niewielki latający dźwig z odrzutowym napędem. Jego piloci mieli już sporą wprawę w przeprowadzaniu precyzyjnych operacji i jakby co, bez trudu ściągnęliby Maxine nawet z dwudziestego kilometra.
Wszelako nie było żadnego sposobu, by pomóc komuś zawieszonemu dwa razy wyżej. Na czterdziestym kilometrze rozciągały się obszary niczyje — za nisko na rakiety, za wysoko dla balonów. W teorii rakieta mogłaby, oczywiście, zawisnąć obok taśmy i trwać kilka minut w jednym miejscu, aż do całkowitego spalenia paliwa. Niemniej problemy z nawigacją i manewrem połączenia się z pająkiem nastręczałyby tyle trudności, że Morgan wolał nawet nie myśleć o takiej ewentualności. W życiu podobna eskapada nie miała prawa się udać i pozostawało mieć nadzieję, że żaden producent filmów katastroficznych nie wpadnie na pomysł, aby nakręcić taką antyagitkę. Morgan wolałby obejść się bez niestosownej reklamy.
Maxine Duval wyglądała jak turystka gotowa ruszyć na podbój Antarktydy. W lśniącym, pokrytym metalową folią i ogrzewanym skafandrze podeszła do czekającego w otoczeniu techników pająka. Dokładnie sprawdziła czas. Słońce wzeszło godzinę wcześniej i ukośnie padające promienie powinny pomóc w podziwianiu krajobrazu Taprobane. Jej kamerzysta, młodszy i lepiej umięśniony niż ten poprzedni, nagrywał materiał do późniejszego wykorzystania.