Выбрать главу

– Teraz to pan przesadził, panie Kraus – Mock nie użył tytułu służbowego gestapowca i zadając cios na oślep, zdradził niestety swój niepokój. – Pan nie ma prawa przydzielać mi zadań i wydawać rozkazów. Czym innym jest zaproszenie na naradę, choćby o siódmej rano, a czym innym…

– No i co? – Kraus zamknął teczkę i podsunął ją Mockowi pod nos. – Już się denerwujemy, co Mock? A niech pan to zobaczy. – Wskazał głową na teczkę. – Tam jest rozkaz dla pana, podpisany przez pułkownika Rainera von Hardenburga.

Mock nawet nie spojrzał na teczkę. Nie zamierzał dać Krausowi tej satysfakcji.

– Tak, Mock. – Kraus znów wstał i podszedł do okna. -

Na kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, koniec z pijaństwem, koniec z dziewczynkami, koniec z wygodnym pięciopokojowym mieszkaniem na Zwingerplatz… Tak… Koniec z cywilizacją, z kulturą… Z przekomarzaniem się… Tak…

Gdyby pan zajrzał do tej teczki, zobaczyłby pan list prezydenta policji Schmelta do szefa policji w Lemberg.

W tym liście jest propozycja współpracy. W teczce tej mamy też odpowiedź. Nasza propozycja współpracy została przyjęta…

Mock wciąż milczał i nie otwierał teczki. To doprowadziło Krausa do wściekłości.

– Jedzie pan – żyła pulsowała mu na czole – do Lemberg, znaleźć cygańskiego pederastę, który z nienawiści do kobiet, z nienawiści do rodziny niemieckiej i do narodu niemieckiego zamordował przed dwoma tygodniami w „Warszawskim Dworze” młodą niemiecką dziewczynę, Annę Schmidt.

Tym razem Krausowi się udało. To był nokaut. Mock każdym nerwem odczuwał swoją bezsilność. Nie to było najgorsze, że kanalia von Frankenstein, jak nazywał Krausa, rozporządza jego osobą, a tchórz i karierowicz von Hardenburg rzuca go do nóg policji politycznej. Najgorsze było to, że popełniono gwałt na umyśle Mocka. Że odmówiono mu prawa do myślenia. Że stał się tępym narzędziem w rękach politycznych manipulatorów, którzy nagle powiedzieli mu, że ziemia jest płaska, a Polka jest Niemką. Że będzie uczestniczył w propagandowej awanturze. Że stanie się heroldem śpiewającym pieśń Ad maiorem Hitleri gloriam.

– Ta zamordowana dziewczyna była Polką – wykrztusił.

– Tu jest rozkaz dla was, Mock. – Kraus stuknął paznokciem w teczkę. – Podpisany przez waszego szefa. W tym tygodniu jedziecie, nie wiadomo, na jak długo – pokazał w uśmiechu zdrowe białe zęby – do dzikiej, zażydzonej krainy podludzi, gdzie na ulicach psy ciągną zaprzęgi. Do kraju barbarzyńców, Mock. To jest miejsce w sam raz dla was. Pojedziecie tam, znajdziecie cygańskiego pederastę i przywieziecie go tutaj. Polakom macie się przedstawiać swoim policyjnym, nie wojskowym stopniem. Nie muszą wiedzieć, że pracujecie w wywiadzie. To wszystko, Mock. Szczegóły wyjazdu ustalicie z von Hardenburgiem.

Mock wstał, zapalił i oparł się pięściami o biurko Krausa. Nie wyciągając papierosa z ust, rozsnuł nad blatem tytoniową chmurę.

– Darujcie sobie te żałosne demonstracje, Mock. – Kraus odsunął się nieco od biurka. – Odmaszerować!

– Jak pan śmie – głos Mocka był nieco zniekształcony przez ściskanego w zębach papierosa – mówić do mnie per „wy” i wydawać mi rozkaz „odmaszerować”! Jestem dla pana „kapitanem Mockiem”, zrozumiano? Znajdę mordercę tej polskiej dziewczyny, nie dlatego, że pan mi kazał, ale dlatego, że taki mam zawód!

Z papierosa Mocka spadł na błyszczący blat słupek popiołu. Kapitan odsunął się od biurka, uniósł papierosa i rzucił go na wypastowany parkiet.

– I wie pan co? – dusił niedopałek podeszwą – ten Lemberg to wcale nie jest taka barbaria. Komisarz Popielski mówi po niemiecku lepiej od pana.

Lwów, wtorek 19 stycznia 1937 roku,

godzina piąta po południu

Jadzia Wajchendlerówna, będąc po raz pierwszy w życiu w czytelni Ossolineum, siedziała nad pierwszym tomem Historii filozofii Władysława Tatarkiewicza i wypisywała do zeszytu co ważniejsze informacje na temat myśli stoickiej. W bibliotece, do której mieli dostęp tylko studenci, profesorowie gimnazjalni i akademiccy, znalazła się dzięki protekcji profesora Sedlaczka. Początkowo była dumna i onieśmielona, później zaś wszystko jej zobojętniało. Nie mogła się skupić na zwięzłych i trafnych charakterystykach Chryzypa i Zenona, ponieważ informacje te śmiertelnie ją nudziły. Co chwila jej wzrok biegł po zielonych stołach, po regałach zastawionych książkami, po ubranej w fioletowy fartuch sylwecie bibliotekarza i po ośnieżonych drzewach na górze Wronowskich, widocznej za oknami. Coraz częściej jej wzrok zatrzymywał się na postaci szczupłego studenta, który siedział naprzeciwko niej przy stole zawalonym kilkoma tomami „Dziennika Ustaw” i czytał równie nieuważnie jak ona sama, z tą jednak różnicą, że zupełnie inną lekturę. Leżał też przed nim Kodeks postępowania karnego Buczmy-Czaplińskiego. Panna Jadzia była w duchu zła na stetryczałego łacinnika, profesora Sedlaczka, który chyba za karę zadał jej referat o stoikach, i z rozrzewnieniem wspominała przystojnego młodego suplenta, prowadzącego lekcje łaciny na początku roku szkolnego.

Dzwonek, oznaczający przerwę, zabrzęczał w dłoniach przygarbionego bibliotekarza. Westchnęła z ulgą. Kątem oka zauważyła, że student ukradkowo przypatruje się jej spod daszka czapki z czarnym otokiem. Wychodząc na korytarz, obmyślała sposób, jak mocniej zainteresować studenta swoją osobą. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna, który udaremnił jej plan. Potężny, łysy, ubrany na czarno, z melonikiem w dłoni. Natychmiast rozpoznała w nim komisarza Edwarda Popielskiego, ojca jej serdecznej przyjaciółki Rity, którego widziała tylko raz w życiu, ale nigdy go nie zapomniała. Już wtedy, kiedy z jej ojcem został wezwany do dyrekcji gimnazjum, budził w niej przerażenie. Wyobrażała sobie, że człowiek taki jak on codziennie w swej pracy spotyka ludzi opanowanych przez dybuki, którymi w dzieciństwie straszyła ją babcia.

– Dobry wieczór pannie Jadwidze – odezwał się komisarz niskim głosem, dochodzącym jakby ze studni.

– Dobry wieczór. – Jadzia dygnęła i spuściła oczy. Głos Popielskiego dotarł aż do jej brzucha.

– Czy mógłbym porozmawiać z panną Jadwigą? -Wpatrywał się w nią rozszerzonymi źrenicami. – O, tutaj, przy tym stoliku z rewersami.

– Naturalnie, panie komisarzu – odpowiedziała i spojrzała we wskazane miejsce. – Ale tam już siedzi jakiś pan…

– Ten pan to mój kolega z pracy. – Popielski ujął ją lekko za szczupły łokieć. – Będzie przy naszej rozmowie. Obiecuję pannie, że zajmie nam to wszystko niewiele czasu.

Kiwnęła głową i podeszła do stolika, na którym leżały czyste biblioteczne rewersy. Kolega z pracy wstał, uchylił kapelusza i podsunął jej krzesło. Przyjęła ten gest z wdzięcznością. Nogi trzęsły się jej ze strachu. Komisarz Popielski usiadł na innym krześle, które przysunął mu jego, jak sądziła, podwładny. Był to zażywny jegomość z siwymi, nastroszonymi wąsami i szeroką, uśmiechniętą twarzą. Wydał się jej sympatyczny. W tej chwili wszyscy wydali się jej sympatyczniejsi od pana komisarza, który wpatrywał się w nią wzrokiem osoby opanowanej przez wędrującą duszę.

– Wiem wszystko – poczuła od niego woń tytoniu i korzennej wody kolońskiej, kiedy pochylił się nad nią i mówił szeptem. – O tym, że byłaś wraz z moją córką w spelunce na Zamarstynowskiej w towarzystwie bandytów, uliczników i prostytutek. Nie od Rity to wiem, ale od jednego z drani, którzy tam byli. A twój ojciec, jak myślę, nic o tym nie wie, prawda?

Przerwał, kiedy do stolika podeszła studentka i wzięła rewers do wypełnienia. Jadzia Wajchendlerówna miała łzy w oczach.

Twój ojciec nic o tym nie wie – ciągnął Popielski. – I niczego się nie dowie, jeśli – przysunął jej wizytówkę – jeśli będziesz mnie informowała o waszych planach i poczynaniach.