– Idziecie do kościoła, dziewczęta? – zapytała opiekunka domu z uśmiechem, a one obie odpowiedziały twierdząco. Wiedziały, że ma na myśli różne kościoły, ale Tana poszła do czarnego kościoła razem z Sharon. Tam spotkały doktora Clarka i niewielki tłumek dziewięćdziesięciu pięciu czarnych i jedenastu białych. Powiedziano im, że mają być cicho i zachowywać się spokojnie, uśmiechać się, jeśli będzie ku temu odpowiednia chwila, ale nie w taki sposób, żeby kogoś sprowokować. Przede wszystkim jednak mają się nie odzywać, bez względu na to, co usłyszą. Mieli trzymać się za ręce i wejść do kościoła spokojnie i z szacunkiem, w pięcioosobowych grupach. Sharon i Tana miały trzymać się razem. Była z nimi jeszcze jedna biała dziewczyna i dwóch czarnych mężczyzn. Obaj byli krzepcy i dobrze zbudowani. Po drodze do kościoła mówili, że pracują w młynie. Byli niewiele starsi od dziewcząt, ale obaj już żonaci, jeden z nich miał troje dzieci, a drugi czworo. Nie pytali Tany, dlaczego jest z nimi. Nazywali ją Siostrą. Przed wejściem do kościoła cała piątka wymieniła nerwowe uśmiechy. Po cichu weszli do środka. Był to mały kościół prezbiteriański, położony w mieszkalnej części miasta, wypełniony wiernymi w każdą niedzielę. W niedzielnej szkółce także było pełno. Kiedy zaczęło przybywać coraz więcej czarnych twarzy, wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku. Wszyscy byli kompletnie zaszokowani, organista przestał grać, jakaś kobieta zemdlała, inna zaczęła piszczeć. W jednej chwili rozpętało się piekło, ksiądz odprawiający mszę krzyczał, ktoś pobiegł wezwać policję, i tylko doktor Clarke i jego ochotnicy pozostawali niewzruszeni, stali bezgłośnie jak czarna ściana, nikomu nie przeszkadzając. Ludzie nerwowo przestępowali z nogi na nogę, zaniepokojeni rzucali w ich stronę przekleństwa, mimo że byli przecież w kościele. Zaraz potem pojawił się niewielki oddział lokalnej policji. Ostatnio przeszkolono ich na wypadek niedzielnych zamieszek, które miały miejsce w mieście. Byli to głównie policjanci z patrolu drogowego. Zaczęli ich popychać i odsuwać, odciągać opierające się czarne ciała, które zachowywały się jakby nie potrafiły chodzić i pozwalały się ciągnąć. Nagle Tana zdała sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Ona w tym uczestniczyła, to nie odbywało się gdzieś tam, nie była biernym obserwatorem, stała w samym środku wydarzeń, kiedy nagle dwóch ogromnych policjantów wyciągnęło po nią łapy i złapało ją pod ramiona, wymachując jej przed nosem pałkami.
– Powinnaś się wstydzić…, biała szmata!
Jej oczy były ogromne z przerażenia, kiedy ją ciągnęli i całe jej ciało chciało bić, gryźć i kopać, myślała o Richardzie Blake'u i o tym, jak go zabito. Nie miała jednak odwagi się przeciwstawić. Wrzucili ją na ciężarówkę, tak jak większość ludzi z grupy doktora Clarka. Pół godziny później zdjęto jej odciski palców i wylądowała w więzieniu. Przez cały dzień siedziała w celi razem z piętnastoma innymi dziewczętami, wszystkie były czarne. Naprzeciwko widziała Sharon. Każdej z nich pozwolono na wykonanie jednego telefonu, a przynajmniej każdej białej. Czarni byli nadal „obrabiani” przez gliniarzy, a Sharon krzyknęła, żeby zadzwoniła do jej matki, i tak też zrobiła. Miriam przyjechała do Yolan o pomocy, uwolniła Sharon i Tanę, składając im gratulacje. Tana zauważyła, że wyglądała poważniej i było w niej jeszcze więcej zawziętości niż sześć miesięcy temu, ale była zadowolona z tego, co zrobiły. Nie zmartwiła jej nawet wiadomość, którą Sharon przekazała jej następnego dnia. Została wyrzucona ze szkoły ze skutkiem natychmiastowym. Jej rzeczy były już spakowane przez opiekunkę Jaśminowego Domu. Poproszono ją, by opuściła kampus do południa. Tana była w szoku i wiedziała już, czego się spodziewać, kiedy wezwano ją do biura dziekana. Było dokładnie tak, jak myślała. Polecono jej, by opuściła szkołę. Nie dostanie stypendium na przyszły rok. Właściwie nie będzie w ogóle następnego roku. Tak jak w przypadku Sharon było już po wszystkim. Jedyną różnicą było to, że mogła ewentualnie zostać na okres próbny od końca roku, co znaczyło, że mogłaby przynajmniej zdać końcowe egzaminy i zdawać do innej szkoły. Ale do jakiej? Po wyjeździe Sharon siedziała w swoim pokoju w stanie szoku. Sharon pojechała z matką do Waszyngtonu i zaczęły już rozmawiać o tym, że spędzi trochę czasu pracując jako ochotniczka dla doktora Kinga.
– Wiem, że tata będzie zły, że nie chodzę do szkoły, ale mówiąc szczerze, Tan, mam potąd szkoły po tym wszystkim. – Patrzyła z troską na Tanę. – Ale co będzie z tobą?
Była przerażona konsekwencjami, jakie poniosła jej przyjaciółka. Nigdy przedtem nie była aresztowana, mimo że padały takie groźby podczas poprzednich wystąpień w miasteczku. Nie przypuszczała jednak, że naprawdę do tego dojdzie.
– Może to wyjdzie mi tylko na dobre.
Tana starała się ją pocieszyć. Cały czas była zaskoczona rozwojem wypadków i siedziała samotnie w pustym pokoju. Okres próbny oznaczał dla niej samotne posiłki w Jaśminowym Domu, samotne noce w pustym pokoju, unikanie imprez towarzyskich, włącznie z „otrzęsinami” studentów pierwszego roku. Była swego rodzaju pariasem, ale z drugiej strony wiedziała, że do końca roku szkolnego zostały tylko trzy tygodnie.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że, tak jak obiecali, zawiadomili Jean. Zadzwoniła, cała rozhisteryzowana jeszcze tej samej nocy, łkając do słuchawki.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że ta mała dziwka była czarna?
– Czy to ma znaczenie, jaki kto ma kolor? Jest moją najlepszą przyjaciółką.
Oczy Tany wypełniły się łzami i emocje ostatnich dni dały znać o sobie. Wszyscy w szkole patrzyli na nią tak, jakby kogoś zabiła. A Sharon była już tak daleko. Tana nie wiedziała, do jakiej szkoły ma pójść w przyszłym roku, a matka krzyczała na nią tak, jakby miała pięć lat, i powtarzała jej, że jest bardzo niegrzeczną dziewczynką, tylko nie wiadomo, dlaczego.
– To nazywasz przyjaźnią? – Jej matka zaśmiała się sarkastycznie przez łzy. – Kosztowało cię to stypendium i wyrzucenie ze szkoły. I myślisz, że po tym wszystkim przyjmą cię gdziekolwiek indziej?
– Oczywiście, że tak, ty mały wariacie. – Harry zapewniał ją, pomiędzy jednym jej chlipnięciem, a drugim. – Do diabła, na uniwersytecie w Bostonie studiują całe tryliony radykałów.
– Ale ja nie jestem radykałem. – Rozpłakała się jeszcze bardziej.
– Wiem. Poszłaś tylko na jedno małe spotkanie, na litość boską. To twoja wina, że wybrałaś tę konserwatywną, pruderyjną budę. Tak naprawdę, ty nawet nie żyjesz w prawdziwym, cywilizowanym świecie. Dlaczego, do diabła, nie przyjedziesz do szkoły tutaj?
– Myślisz, że naprawdę miałabym szansę się dostać?
– Chyba żartujesz, z twoimi ocenami? Poproszą cię, żebyś u nas wykładała.
– Mówisz tak tylko, żeby poprawić mi nastrój. – Znowu zaczęła płakać.
– Strasznie przynudzasz, Tan. Wyślij mi po prostu swoje podanie i zobaczymy, co będzie dalej, dobrze?
I stało się. Ku swojemu własnemu zaskoczeniu i rozczarowaniu matki, została przyjęta.
– Uniwersytet w Bostonie? Co to za uczelnia?
– Jedna z najlepszych w kraju; dali mi stypendium.
Harry osobiście złożył jej podanie i wstawił się za nią, co było trochę zwariowanym pomysłem, ale wzruszył ją swoim zaangażowaniem. Do pierwszego lipca wszystko było załatwione. Jesienią zaczynała studia na uniwersytecie w Bostonie.
Ciągle była w jakimś odrętwieniu spowodowanym wydarzeniami sprzed dwóch miesięcy, a matka nadal próbowała walczyć z nią o jej przyszłość.
– Myślę, że powinnaś znaleźć sobie prace, Tan. Nie możesz całego życia spędzić w szkole.