– Twoja matka dostanie zawału.
– Przecież nie muszę, na litość boską, mówić jej o tym. Nie musi wiedzieć o wszystkim, co robię.
– Dowie się, jeśli cię znowu aresztują.
– Zadzwonię do ciebie, wpłacisz za mnie kaucję i uwolnisz mnie. – Mówiła serio, a on pokręcił głową.
– Nie mogę. Będę wtedy w Gstaad.
– O, cholera.
– Nie powinnaś tam jechać.
– Nie pytałam cię o zdanie.
Ale kiedy nadszedł dzień wyjazdu, leżała w łóżku z gorączką i wirusową grypą. Poprzedniego wieczoru próbowała wstać i spakować się, ale czuła się okropnie i zadzwoniła do Sharon, do Waszyngtonu. Telefon odebrał Freeman Blake.
– Słyszałaś już wiadomości, więc… – Jego głos wydobywał się jakby z dna studni i był bardzo smutny.
– Jakie wiadomości?
Nie mógł mówić. Po prostu się rozpłakał, a Tana nie wiedząc dlaczego płakała razem z nim. – Ona nie żyje… zabili ją ostatniej nocy… zastrzelili ją… moje maleństwo… moja mała dziewczynka…
Był kompletnie zdruzgotany. Tana chlipała razem z nim. Bała się i trzęsła od płaczu, aż wreszcie do telefonu podeszła Miriam. ona także mówiła niezbyt przytomnie, ale zachowywała się trochę spokojniej od męża. Powiedziała Tanie, kiedy będzie pogrzeb. I Tana poleciała do Waszyngtonu, z gorączką i wszystkimi dolegliwościami w wigilijny poranek. Długo trwało, zanim sprowadzono ciało do domu, a Martin Luther King miał przemawiać na jej pożegnanie.
Na pogrzebie była telewizja, reporterzy przepychali się, by wejść do kościoła, błyskały flesze aparatów. Freeman Blake był zupełnie nieprzytomny. Stracił dwoje dzieci z tej samej przyczyny. Tana spędziła z nimi trochę czasu, w gronie rodziny i przyjaciół.
– Zrób coś pożytecznego w swoim życiu, moje dziecko. – Freeman Blake patrzył na nią ponuro. – Wyjdź za mąż, wychowuj dzieci. Nie idź śladem Sharon. – Zaczął znowu płakać, w końcu doktor King i ktoś z przyjaciół zaprowadzili go na górę. Teraz Miriam przyszła posiedzieć z Tana. Wszyscy cały dzień płakali, tak jak zresztą przez kilka poprzednich dni. Tana była wykończona emocjami i grypą.
– Przykro mi, pani Blake.
– Mnie także… -Jej oczy wyglądały jak rzeka bólu. Dotknęła ją tragedia, ale i tak zawsze będzie dążyła do celu, jaki sobie postawiła. Tana podziwiała ją za to.
– Co masz zamiar teraz robić, Tano? Nie była pewna, co Miriam miała na myśli.
– Chyba pojadę do domu.
Miała zamiar złapać wieczorny samolot i spędzić święta z Jean. Artur jak zwykle wyjechał z przyjaciółmi, a Jean miała być sama.
– Mam na myśli, co będziesz robić teraz, kiedy skończysz szkołę.
– Nie wiem.
– Czy myślałaś o pracy w instytucjach rządowych? Ten kraj potrzebuje takich jak ty.
Tana uśmiechnęła się. Tak jakby słyszała Sharon. Jej córka dopiero co umarła, a ona już była gotowa do krucjaty. Trochę obawiała się tego, ale z drugiej strony podziwiała ją.
– Mogłabyś zająć się prawem. Miałabyś wpływ na stan rzeczy, Tano. Nadajesz się do tego.
– Nie wydaje mi się.
– Naprawdę. Masz siłę przebicia. Sharon także ją miała, ale nie miała twojego charakteru. Na swój sposób jesteś podobna do mnie.
Tanę wystraszyła trochę ta uwaga, bo zawsze uważała panią Blake za zimną kobietę i wcale nie chciała być taka, jak ona.
– Naprawdę? – Wyglądała na zaskoczoną.
– Wiesz, czego chcesz i osiągasz to. Tana uśmiechnęła się. – Czasami.
– Nie straciłaś ani chwili, kiedy wyrzucili cię z Green Hill.
– Miałam szczęście, że przyjaciel mi podpowiedział, żebym zdawała na BU.
– Nawet gdybyś tam nie zdawała, to i tak stanęłabyś na równe nogi. – Wstała z westchnieniem. – W każdym razie przemyśl to sobie. Brakuje nam takich prawników jak ty, Tan. Ten kraj cię potrzebuje.
To było mocne stwierdzenie, biorąc pod uwagę, że Tana miała dopiero dwadzieścia jeden lat. Kiedy wracała samolotem do domu, te słowa rozbrzmiewały echem w jej głowie. Przed oczami miała twarz Freemana, słyszała jego płacz… wspominała słowa Sharon, kiedy jeszcze były w Green Hill… czasy, kiedy poszły do Yolan… Pod wpływem tych wspomnień jej oczy znowu były pełne łez. Ciągle osuszała policzki i nie mogła pozbyć się myśli o dziecku, które Sharon musiała oddać cztery lata temu. Zastanawiała się, co się z nim stało. Ciekawe, czy rodzina Freemanów także o nim myślała. Nikt im już teraz nie pozostał.
Myślała także o tym, co powiedziała Miriam. Ten kraj cię potrzebuje… Powtórzyła te słowa matce, zanim wróciła do szkoły. Jean była przerażona.
– Studia prawnicze? Czy jeszcze nie masz dość szkoły? Chcesz się uczyć przez całe swoje życie?
– Jeśli to ma się do czegoś przydać.
– Dlaczego nie pójdziesz do jakiejś pracy? Możesz w ten sposób kogoś poznać.
– O, Chryste, dajmy już temu spokój… – Zawsze myślała tylko o jednym… kogoś poznać… ustabilizować się… wyjść za mąż… urodzić dzieci… – Harry nie zapalił się też do tego pomysłu, kiedy mu się zwierzyła ze swego zamiaru w następnym tygodniu.
– Jezu Chryste, po co?
– Dlaczego nie? To może być interesujące i mogę być w tym całkiem niezła.
Coraz bardziej podobała jej się ta myśl i nagle wydało jej się, że to właśnie będzie właściwy wybór. To było bardzo rozsądne i nadawało sens jej życiu.
– Będę zdawała do Boalt, na UC Berkeley. Już się zdecydowała. Były jeszcze dwie inne uczelnie, na które mogła się dostać, ale wybrała Boalt.
Harry patrzył na nią. – Mówisz poważnie?
– Tak.
– Myślę, że zwariowałaś.
– A może się przyłączysz?
– O nie, do diabła! – Zachichotał. – Powiedziałem ci. Mam zamiar się zabawiać… ile wlezie.
– To strata czasu.
– Już nie mogę się tego doczekać.
Ona także. W maju nadeszły wyniki. Została przyjęta do Boalt. Dostała częściowe stypendium, a brakującą resztę zdążyła już zaoszczędzić.
– Taka już jestem. – Powiedziała ze śmiechem, kiedy razem siedzieli na trawniku, przed jej bursą.
– Tan, czy jesteś pewna?
– Nigdy nie byłam tak pewna w swoim życiu.
Wymienili uśmiechy. Ich drogi wkrótce się rozejdą. Pojechała w czerwcu na uroczyste wręczenie dyplomu Harry'ego na Harvardzie. Płakała nad jego losem, nad losem swoim i Sharon, której już nie było. Żałowała Johna F. Kennedy'ego, którego zabito siedem miesięcy temu; tych, których oboje poznali i tych, których nie znali. Dla nich obojga zakończył się pewien etap w życiu. Płakała też na swoim rozdaniu dyplomów. Jean Roberts także. Przyjechał z nią Artur Durning. Harry siedział w rzędzie z tyłu udając, że robi rozeznanie wśród nowych nabytków uczelni.
Ale jego oczy były utkwione w Tanie, a serce przepełniała duma. Było mu smutno na myśl o tym, że ich drogi się rozchodzą. Był pewien, że kiedyś znowu się spotkają. Już on się o to postara. Ona nie była wciąż jeszcze gotowa. Całym sercem życzył jej powodzenia i miał nadzieję, że będzie bezpieczna tam, w Kalifornii. Denerwował się jednak, że będą tak daleko od siebie. Ale musiał pozwolić jej teraz odejść… na razie… jego oczy wypełniły się łzami, kiedy patrzył, jak schodzi z podium z dyplomem w ręku. Wyglądała tak świeżo i młodo. Te duże, zielone oczy, jasne, lśniące włosy… usta, o których marzył już od czterech lat… te same usta musnęły jego policzek, kiedy jej gratulował. Przez moment, dosłownie chwilkę poczuł, że uścisnęła go mocno, aż zakręciło mu się w głowie.