– Daj sobie spokój. – Nozdrza Tany rozdymały się niebezpiecznie i czuła, że ma ochotę kogoś udusić, a najbardziej chyba Jean. – I tak nie będę mogła przyjechać.
W oczach Jean momentalnie pojawiły się łzy. Wiedziała, że zraniła Tanę, ale dlaczego ona robiła aż takie trudności? Zawsze była taka uparta.
– Tano, nie rób tego, proszę… chodzi o to, że… dlaczego musisz go ze sobą ciągnąć?
– Dlatego, że przez sześć miesięcy leżał w szpitalu i nie widywał nikogo oprócz mnie, i może to sprawiłoby mu przyjemność. Nie pomyślałaś o tym? Nie wspominając już o tym, że nie potrącił go samochód, tylko walczył za ten śmierdzący kraj, do którego i tak nie mamy prawa, ale przynajmniej ludzie mogliby okazać mu trochę wdzięczności i szacunku…
Była zaślepiona wściekłością, a Jean przeraziło to wystąpienie.
– Oczywiście… rozumiem… właściwie nie ma powodu, żeby nie przyjeżdżał… – i nagle ni stąd ni zowąd dodała – wiesz, John i Ann mają znowu dzidziusia.
– A co to ma do rzeczy?
Tana była zdruzgotana. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Nigdy się nie dogadają. Tana poddała się już zupełnie.
– Mogłabyś kiedyś zastanowić się nad tym. Nie stajesz się z dnia na dzień młodsza, moja droga. Masz już prawie dwadzieścia trzy lata.
– Studiuję prawo, mamo. Czy ty wiesz w ogóle, co to znaczy? Jak ciężko pracuję przez całe dnie i noce? Czy ty rozumiesz, że myślenie o małżeństwie i dzieciach w tej chwili byłoby kompletną głupotą?
– Zawsze tak będzie, jeśli cały swój czas będziesz nadal poświęcać jemu. – Znowu czepiała się Harry'ego, a na Tanę działało to jak płachta na byka.
– Nieprawda. – Jej oczy pałały złością, ale matka tego nie widziała. – Prawdę mówiąc nie jest z nim tak źle. Nadal mu staje, no wiesz.
– Tana! – Jean była wstrząśnięta wulgarnością Tany. – To co mówisz jest obrzydliwe.
– Ale chciałaś to wiedzieć, prawda? No więc możesz odetchnąć mamo, wszystko jest na swoim miejscu. Kilka dni temu słyszałam, że przeleciał pielęgniarkę. Mówiła, że był świetny. – Atakowała jak wielki pies, który nie chciał wypuścić swojej ofiary, a jej matka przyparta do muru, nie miała możliwości ucieczki. – Czujesz się teraz lepiej?
– Tano Roberts, z tobą dzieje się coś dziwnego.
Przez krótką chwilę Tana myślała o tych wszystkich godzinach poświęconych nauce, bezowocnej miłości do Harrisona, załamaniu po powrocie z Wietnamu sparaliżowanego Harry'ego… Matka miała rację. „Coś” się z nią działo. Właściwie nawet całkiem sporo.
– Myślę, że jestem już dorosła. A to nie zawsze jest przyjemne, prawda, mamo?
– To wcale cię nie upoważnia do tego, żebyś była niegrzeczna i wulgarna, chyba że takie obyczaje panują w Kalifornii. W tej twojej szkole musi być pełno brutali i łobuzów.
Tana roześmiała się. Dzieliło je tak wiele.
– Pewnie rzeczywiście tacy jesteśmy. W każdym razie, gratulacje, mamo.
Nagle dotarło do niej, że ona i Billy staną się przyrodnim rodzeństwem. Zrobiło się jej niedobrze na samą myśl o tym. On pewnie przyjedzie na ten ślub i nie była pewna, czy będzie w stanie to znieść.
– Postaram się przyjechać na czas.
– Dobrze. – Jean westchnęła, rozmowa z córką była męcząca. – I zabierz ze sobą Harry'ego, jeśli musisz.
– Zobaczę, czy będzie miał ochotę. Muszę go najpierw wydostać z tego szpitala, a później się przeprowadzimy…
Skurczyła się ze strachu po strzeleniu tej gafy, a po drugiej stronie zapadła ogłuszająca cisza. Tego było już za dużo.
– Masz zamiar z nim zamieszkać?
Tana wzięła głęboki oddech. – Tak. On nie może mieszkać sam.
– Niech jego ojciec zatrudni pielęgniarkę. Czy będą ci za to płacić pensję? – Potrafiła być czasami tak uszczypliwa jak Tana, ale to nie odstraszyło jej córki.
– Nie, absolutnie. Będziemy płacić czynsz po połowie.
– Chyba zupełnie zwariowałaś. Mógłby się z tobą co najmniej ożenić, a zresztą i tak nie pozwoliłabym na to.
– Nie, nic byś nie zrobiła. – Tana była niebezpiecznie spokojna. – Nic byś nie zrobiła, gdybym chciała za niego wyjść, ale ja nie chcę. Więc uspokój się. Mamo… wiem, że to dla ciebie trudne, ale ja mam swój własny sposób na życie. Czy mogłabyś postarać się to zaakceptować? – Zapadła długa cisza, Tana uśmiechnęła się. – Wiem, że to nie jest łatwe.
I nagle usłyszała po drugiej stronie płacz Jean.
– Czy ty nie widzisz, że marnujesz sobie życie?
– Dlaczego? Dlatego, że pomagam przyjacielowi? Na czym polega ta moja krzywda?
– Na tym, że któregoś dnia obudzisz się i nagle okaże się, że masz czterdzieści lat i będzie już po wszystkim, Tan. Zmarnujesz swoją młodość, zupełnie tak jak ja, chociaż moja nie była stracona do końca, miałam przynajmniej ciebie.
– Być może ja też kiedyś będę miała dzieci. Ale na razie nie czas o tym myśleć. Studiuję prawo, mam swoje plany zawodowe i chcę robić w życiu coś pożytecznego. A potem pomyślę o innych sprawach. Tak jak Ann.
To była szpilka, ale już przyjazna i dotarła do Jean.
– Nie możesz mieć męża i kariery jednocześnie.
– Dlaczego nie? Kto tak powiedział?
– Taka jest prawda, to wszystko.
– To bzdury.
– Nie, nie masz racji. Jeśli będziesz ciągle niańczyła tego chłopaka od Winslowów, to w końcu się z tobą ożeni. A on jest teraz kaleką, nie potrzeba ci takiej kuli u nogi. Znajdź sobie kogoś innego, normalnego chłopca.
– Dlaczego? – Serce Tany krwawiło. – On też jest człowiekiem. Bardziej niż ktokolwiek inny.
– Nie znasz innych chłopców. Nigdy się z nikim nie umawiasz.
Dzięki twojemu najdroższemu pasierbowi, mamo. Tak naprawdę, ostatnio najważniejszym powodem były studia. Od czasu Harrisona zaczęła inaczej patrzeć na mężczyzn, nabrała do nich zaufania i była bardziej otwarta. Jednak do tej pory nikt nie mógł się z nim równać. Był dla niej taki dobry. Chciałaby kiedyś spotkać kogoś takiego jak on. Ale nigdy nie miała czasu, żeby się z kimś umówić. Regularnie jeździła do szpitala, ciągle uczyła się do jakichś egzaminów… wszyscy narzekali na nadmiar nauki. Studia prawnicze często niszczyły istniejące już związki, a rozpoczęcie czegoś od zera było niemal niemożliwe.
– Poczekaj parę lat, mamo. A potem, jak będę już prawnikiem, będziesz ze mnie dumna. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ale żadna z nich nie była o tym przekonana.
– Chciałabym tylko, żebyś miała normalne życie.
– Co to znaczy normalne? Czy twoje życie było normalne, mamo?
– Zaczyna być. To nie moja wina, że twój ojciec zginął i wszystko się potem zmieniło.
– Może nie, ale to twoja wina, że czekałaś prawie dwadzieścia lat, żeby Artur Durning wreszcie się z tobą ożenił.
Prawdą było, że gdyby nie atak serca, pewnie by się z nią nie ożenił.
– To był twój wybór. Ja mam także prawo do swojego wyboru.
– Być może, Tan.
Tak naprawdę nie rozumiała swojej córki. Przestała już nawet udawać, że ją rozumie. Ann Durning była o wiele bardziej normalna. Chciała tego samego, czego pragnie każda dziewczyna: męża, domu, dwójki dzieci, pięknych ciuchów. Jeśli nawet przedtem popełniała błędy, to widać, że dostała nauczkę od życia i zapewne w przyszłości będzie mądrzejsza. Ostatnio mąż kupił jej u Cartiera przepiękny pierścionek z szafirem. Tego właśnie chciała Jean dla swojego dziecka, ale Tanę to w ogóle nie obchodziło.
– Zadzwonię do ciebie niedługo, mamo. I pogratuluj ode mnie Arturowi. To on jest w tym związku szczęściarzem. Mam nadzieję, że ty także będziesz szczęśliwa.