Выбрать главу

— Ciszej! — mruknął Mawhrin-Skel. Odsunął się nieco. Mówił tak cicho, że Gurgeh musiał się wychylić nad przepaść, poza balustradę, by go dosłyszeć. — To tylko kwestia szczęścia. Gdzie kończą się umiejętności, zaczyna się jedynie szczęśliwy traf. Traf chciał, że nie pasowałem do Służby Kontaktu, traf chciał, że zostałeś wielkim graczem, traf chciał, że znalazłeś się tu wczoraj wieczór. Żaden z nas nie został w pełni zaplanowany, Jernau Gurgeh. Twoje geny cię determinują, a korekta genetyczna twej matki zagwarantowała, że nie jesteś kaleką czy osobą upośledzoną umysłowo. Reszta to przypadek. Powołano mnie do życia, dając mi wolność bycia sobą. Jeśli w efekcie powstało coś, co większość — zauważ: większość, nie wszyscy — komisji kwalifikacyjnej Sekcji Specjalnej uznała za nieodpowiadające ich wymaganiom, to przecież nie moja wina, prawda?

— Nie — westchnął Gurgeh, opuściwszy wzrok.

— Och, w Kulturze wszystko jest tak cudowne! Nikt nie głoduje, nikt nie umiera z powodu chorób, nie ginie w katastrofach przyrody, nikt nie jest wykorzystywany, ale jednak istnieją powodzenie, smutek, radość, istnieje ryzyko, sytuacje korzystne i niekorzystne.

Drona wisiał nad przepaścią, nad budzącą się doliną. Gurgeh widział świt wstający z Orbitalu, wyłaniający się znad krawędzi świata.

— Skorzystaj ze swego szczęścia, Gurgeh. Przyjmij to, co ci oferuję. Stańmy się tylko tym razem panami ślepego losu. Wiesz, że jesteś jednym z najlepszych w Kulturze. Nie mam zamiaru ci pochlebiać, sam to przecież wiesz. To zwycięstwo na zawsze przypieczętuje twą sławę.

— Jeśli to możliwe… — powiedział Gurgeh i zamilkł. Zacisnął szczęki. Drona czuł, że człowiek usiłuje się opanować w taki sposób, jak to robił przed siedmioma godzinami na schodach do domu Hafflisa.

— Jeśli nie jest możliwe, miej przynajmniej odwagę dowiedzieć się tego — powiedział Mawhrin-Skel tonem niemal proszącym.

Gurgeh podniósł wzrok na przejrzystą, błękitnoróżową jutrzenkę. Pomarszczona, zamglona dolina przypominała wielkie rozgrzebane łoże.

— Jesteś szalony. Nigdy nie zdołasz tego zrobić.

— Wiem, co mogę, Jernau Gurgeh — odparł drona. Znowu odleciał, zawisł w powietrzu i przyglądał się człowiekowi.

Gurgeh pomyślał o tym, co wydarzyło się wczoraj rano w pociągu — ten przypływ cudownego strachu. Z obecnej perspektywy tamten incydent był jak omen.

Szczęśliwy traf; zwykły los.

Wiedział, że maszyna ma rację. Wiedział, że nie ma ona racji, ale wiedział również, że ona ma rację. Wszystko zależało od niego.

Przechylił się nad balustradą. Jakiś przedmiot w kieszeni ukłuł go w pierś. Wyciągnął schowaną płytkę, którą ukrył na pamiątkę swej porażki w Aneksji. Kilka razy obrócił płytkę w dłoniach. Spojrzał na dronę i nagle poczuł się jak starzec, a równocześnie jak dziecko.

— Jeśli… — powiedział powoli — coś się nie uda i zostaniesz wykryty… jestem trupem. Popełnię samobójstwo. Śmierć mózgu, całkowita i ostateczna. Nic nie zostanie.

— Nie może się nie udać. Podejrzeć, co jest w środku tych kulek, to dla mnie najprostsza rzecz pod słońcem.

— A jeśli mimo wszystko zostaniesz zdemaskowany? Jeśli gdzieś tu znajduje się drona z Sekcji Specjalnej albo obserwuje nas Rdzeń?

Drona milczał przez chwilę.

— Do tej pory by to zauważyli. To już wykonano.

Gurgeh chciał coś powiedzieć, ale drona szybko do niego podleciał i cicho mówił:

— Chciałem wiedzieć dla siebie samego, dla własnego spokoju umysłowego. Wróciłem dawno temu i zafascynowany obserwowałem mecz przez ostatnich pięć godzin. Nie mogłem się oprzeć, by się nie przekonać, czy to możliwe… Prawdę mówiąc, nadal nie wiem. Gra mnie przerasta, jest zbyt skomplikowana dla mego biednego mózgu wyspecjalizowanego w tropieniu… spróbowałem jednak się dowiedzieć. Musiałem. Widzisz, zaryzykowałem. Zadanie już wykonane. Mogę ci udzielić potrzebnych informacji. I o nic w zamian nie proszę. Wszystko zależy od ciebie. Może kiedyś zrobisz coś dla mnie, ale bez zobowiązania, wierz mi, proszę, wierz mi. Żadnych zobowiązań. Robię to, bo chcę zobaczyć, jak tobie… jak komuś się to udaje.

Gurgeh spojrzał na dronę. Usta miał suche. Słyszał jakieś krzyki w oddali. Odezwał się terminal w guziku kurtki. Gurgeh nabrał „powietrza, by coś powiedzieć, po czym usłyszał swój głos.

— Tak?

— Jernau, jesteś gotów do podjęcia gry? — odezwał się Chamlis z terminalu.

Gurgeh znów usłyszał swój głos:

— Już idę.

Patrzył na dronę, gdy terminal się wyłączał. Mawhrin-Skel podleciał bliżej.

— Jak mówiłem, bez trudności potrafię okpić te wszystkie liczydła. Nie ma czasu. Chcesz wiedzieć czy nie? Pełna Sieć. Tak czy nie?

Gurgeh spojrzał w kierunku apartamentu Hafflisa. Odwrócił się i wychylił przez barierkę ku dronie.

— Dobrze — wyszeptał — tylko pięć podstawowych punktów i cztery prostopadłe najbliższe górnemu centrum. Nic więcej.

Mawhrin-Skel powiedział mu.

Prawie wystarczyło. Dziewczyna błyskotliwie broniła się do końca i dopiero w ostatnim posunięciu pozbawiła go spektakularnego zwycięstwa.

Pełna Sieć rozpadła się i Gurgeh zwyciężył o 31 punktów, dwa punkty poniżej bieżącego rekordu Kultury.

Jeden z domowych dronów Estraya Hafflisa był trochę zdezorientowany, gdy później tego rana podczas sprzątania odkrył pod wielkim kamiennym stołem zgniecioną i porozbijaną ceramiczną płytkę z liczbami zaznaczonymi na tarczach osadzonych w zdeformowanej powierzchni.

Nie należała ona do domowego zestawu gry Aneksja.

Mózg maszyny — nierozumny, mechaniczny, całkowicie przewidywalny — rozważał sytuację przez chwilę, wreszcie postanowił wyrzucić te tajemnicze szczątki razem z innymi śmieciami.

Obudził się po południu z pamięcią porażki. Dopiero po pewnym czasie przypomniał sobie, że przecież wygrał partię Trafionego. Zwycięstwo nigdy nie było równie gorzkie.

Samotnie zjadł śniadanie na tarasie, obserwując flotę żaglówek płynącą wąskim fiordem; barwne żagle wydymała ożywcza bryza. Gdy przechylał miskę czy unosił filiżankę, bolała go trochę prawa dłoń. Przy końcu gry w Trafionego omal się nie skaleczył do krwi, kiedy zmiażdżył płytkę do Aneksji.

Założył długi płaszcz, spodnie, krótką spódniczkę i poszedł na długi spacer najpierw w dół do fiordu, a potem wzdłuż brzegu nad morze, w kierunku wydm, gdzie w Hassease stał dom, w którym się urodził, i gdzie nadal mieszkali jego dalsi krewni. Maszerował nadbrzeżną ścieżką, między poskręcanymi, zniszczonymi przez wiatr drzewami. Trawa wokół wzdychała, morskie ptaki krzyczały. Niebo zasnuły postrzępione obłoki, wiała zimna, rześka bryza. Za wsią Hassease, w morzu, tam skąd nadchodziły zmiany pogody, widział długi welon deszczu pod wałem ciemnych burzowych chmur. Mocniej otulił się płaszczem i pośpieszył do dalekiego, rozległego, podniszczonego domu; żałował, że nie pojechał podziemnym autem. Od plaży w kierunku lądu wiatr gnał piasek: Gurgeh mrugał, oczy mu łzawiły.

— Gurgeh!

Zawołano go dość głośno; głośniej niż brzmiało westchnienie traw i szum targanych przez wiatr gałęzi drzew. Przymknął oczy, spojrzał w bok.

— Gurgeh! — powtórzono.

Wpatrywał się w cień karłowatego, pochylonego drzewa.

— Czy to ty Mawhrin-Skelu?

— We własnej osobie — powiedział mały drona, podlatując nad ścieżkę.

Gurgeh spojrzał w morze. Znów zaczął iść w kierunku domu, ale maszyna za nim nie podążyła. Obejrzał się.