Выбрать главу

O ironio, pies także okazał się dla niej ratunkiem, bo każdego wieczoru dawał jej powód, żeby wracać do domu, uczył ją bezwarunkowej miłości, przebaczenia i lojalności. Nie nauczyła jej tego matka alkoholiczka i niedoszła samobójczyni. Również w małżeństwie z Gregiem brakowało tych istotnych wartości.

Teraz miała Harveya, który wrócił właśnie z patrolu i poszturchiwał ją nosem, domagając się nagrody. Podrapała go za uszami, a on przekrzywił wielki łeb. Kiedy dała mu kość do zabawy, podskoczył i padł na trawę, chwycił kość potężnymi pazurami i zaczął ją żuć. Nastawił jedno ucho i popatrzył na Maggie. Pokręciła głową z uśmiechem. Czegóż więcej może pragnąć dziewczyna? Lojalność, czułość, podziw i nieustająca opieka. A Tully wyraził zdziwienie, że cieszy ją zakończenie sprawy rozwodowej. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa z Gregiem ani razu nie doznała z jego strony niczego podobnego.

Z wahaniem wzięła do ręki teczkę z dokumentami i spojrzała na puszkę dietetycznej pepsi. Nie zaglądała nigdy do tych papierów, nie wypiwszy wprzódy szklaneczki szkockiej. Trzymała w barku jedną, jeszcze nieotwartą butelkę, która stała tam na dowód, że Maggie obywa się bez alkoholu. Na dowód, że nie jest podobna do matki. To miał być dowód, a nie pokusa. Przyłapała się na oblizywaniu warg i nęcącej myśli, że jeden mały łyk nie ma znaczenia. Wypije go z wodą i lodem, trudno to nawet nazwać piciem alkoholu. Za to taki drink przyniesie jej odprężenie.

W tym samym momencie dotarło do niej, że zagięła róg pierwszej teczki. Mało powiedziane – zagięła, ona go zwinęła w harmonijkę. To śmieszne. Wzięła puszkę z pepsi, napiła się i zaczęła przeglądać dokumenty.

Minęło już sporo czasu, odkąd ostatnio je czytała. Traktowała tę sprawę – traktowała jego – jak jakiś projekt. Nie, raczej jak jedną z wielu prowadzonych przez nią spraw. Na znak tego zostawiła tę teczkę pośród innych na biurku, obok dokumentów rozmaitych zabójców, gwałcicieli i terrorystów. Być może tylko w ten sposób była w stanie poradzić sobie z jego istnieniem. Może robiła tak dlatego, że nie chciała w nie uwierzyć.

Zbiór dokumentów nie zawierał ani jednej fotografii. Pewnie dotarłaby do zdjęć, gdyby ich poszukała. Wystarczyło poprosić o pamiątkowy album z podobiznami absolwentów szkoły albo kopię prawa jazdy. Z całą pewnością dostałaby fotografię w Wydziale Komunikacji w Wisconsin, zwłaszcza gdyby podała swój numer FBI. Nic z tych rzeczy nie zrobiła. Być może z tego powodu, że gdyby zobaczyła go na zdjęciu, stałby się zbyt rzeczywisty.

Maggie znalazła kopertę, którą matka wręczyła jej w grudniu minionego roku. Wszystko wzięło początek właśnie od tej koperty, cała ta spirala… cokolwiek to było. Rok temu, kiedy po raz pierwszy usłyszała, że ma brata, natychmiast pomyślała, że matka ją okłamuje. Że to kolejna pijacka sztuczka, byle tylko ukarać Maggie za to, że wciąż kocha ojca i wciąż za nim tęskni. Dlaczego miałaby nie uznać, że matka skłonna jest do takiego okrucieństwa? Nawet jej nieudane próby samobójcze Maggie odbierała jako rodzaj kary. Kiedy więc matka w napadzie złości wykrzyczała jej w twarz, że ojciec miał romans, który ciągnął się do dnia jego śmierci, nie chciała dać temu wiary. Nie wierzyła, póki nie otrzymała tej koperty.

Otworzyła ją, jak wiele razy przedtem, i ostrożnie wyjęła pojedynczą kartę katalogową. Trzymała ją za rogi jak bardzo kruchy przedmiot. Patrzyła na pismo matki, zakrętasy i kółka nad „i”. Chłopiec dostał imię po wuju Maggie, jedynym bracie ojca, Patricku, którego nigdy nie poznała. Po legendarnym Patricku, który nie wrócił z Wietnamu. Można by odnieść wrażenie, że heroizm jest cechą dziedziczną w rodzinie O’Dellów. Ten sam heroizm zabrał Maggie ojca, gdy miała ledwie dwanaście lat. A teraz ona ów heroizm nieustannie przeklina.

Wsunęła kartę z powrotem do koperty. Nie musiała czytać, bo znała ten adres na pamięć. Matka podała go jej niemal rok temu, ale Maggie niedawno sprawdziła, że nadal jest aktualny. Patrick w dalszym ciągu mieszkał w West Haven, w stanie Connecticut, i czterdzieści kilometrów od miejsca, gdzie zaginęła pacjentka Gwen.

Rozdzwonił się telefon komórkowy. Harvey wypuścił kość i przysiadł naprzeciw Maggie. Takiego nabrał zwyczaju. Dla niego ten dźwięk oznaczał, że pani wkrótce go opuści.

– Maggie O’Dell – powiedziała, żałując, że nie wyłączyła przeklętego urządzenia. W końcu jest na wakacjach.

– O’Dell, słuchałaś albo oglądałaś wiadomości? – To był Tully.

– Właśnie przyjechałam do domu. Mam wolne.

– To może cię zainteresować. Znaleziono zwłoki kobiety na peryferiach Wallingford w Connecticut.

– Morderstwo?

– Na to wygląda. Na razie mówią, że znaleziono ją w kamieniołomie wepchniętą do beczki, którą zakopano pod kamieniami.

– O Boże. Myślisz, że to pacjentka Gwen?

– Nie wiem, ale taki dziwny zbieg okoliczności… To samo miasto. Trochę nawet za dużo na zbieg okoliczności, nie sądzisz?

Maggie nie wierzyła w zbiegi okoliczności, mimo to uznała, że Tully wyciąga pochopne wnioski. Ona zresztą też. Może po prostu czuła się winna, bo tego ranka nie potraktowała Gwen z należytą powagą. Prawdę powiedziawszy, nie zadzwoniła nawet, żeby sprawdzić tę Joan Begley choćby w raportach osób zaginionych.

– Dlaczego podają to w wiadomościach?

– Bo prawdopodobnie jest tam więcej ciał. Może nawet kilkanaście.

Poznała ten ton. Tully już działał na wysokich obrotach, rozpracowywał ewentualne scenariusze. Kolejne ryzyko zawodowe. Nie, to coś więcej niż ryzyko zawodowe. Trudno opisać ten stan, ale czuła, że i ją powoli zaczyna brać we władanie. To jest jak swędzenie, jak napęd, jak obsesja. Podobnie jak Tully zaczęła już stawiać pytania i dumać nad odpowiedziami. Jedno pytanie uporczywie wyrywało się przed szereg. A jeśli któreś z ciał należy do Joan Begley?

Przez lata ich znajomości Gwen nigdy o nic nie prosiła, aż do tej chwili. A ona, zamiast zrobić wszystko, co w jej mocy, zlekceważyła pełną lęku prośbę przyjaciółki, ponieważ przypomniała sobie o pewnym człowieku i pewnym miejscu, o których chciała zapomnieć.

– Hej, Tully.

– Taa?

Wiedziała, że go nie zaskoczy. Że ją zrozumie. Bo inaczej po co dzwoniłby do niej z wiadomościami?

– Czy moglibyście z Emmą przygarnąć na dwa dni Harveya?

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Fatalnie. Naprawdę fatalnie. Jak mogło do tego dojść?

Nacisnął pedał hamulca. Uważał na samochód jadący na przodzie. Musi trzymać się z daleka. Musi patrzeć przed siebie i tylko ewentualnie zerkać we wsteczne lusterko. Tuż za nim toczył się potężny samochód terenowy, miał go na ogonie, z dwoma idiotami, którzy wyciągali szyje, żeby lepiej widzieć. A nie było na co patrzeć. Za daleko. Za dużo drzew. Z drogi niczego nie można było zobaczyć. Wiedział to, a jednak sam na siłę odwracał wzrok.

Nie patrz.

Stało tam chyba kilkanaście wozów policyjnych. I samochody różnych stacji telewizyjnych. Jak mogło do tego dojść? Zdenerwował się, słuchając wiadomości. Anorektyczna dziennikarka mówiła tak radośnie, jakby właśnie oznajmiała, że leci manna z nieba.

Co sobie myślał ten cholerny Calvin Vargus? Musiał akurat teraz brać się do porządków? Kamieniołom stał pusty ponad pięć lat. Właściciel miał go gdzieś. Potrzebował go tylko po to, żeby sobie odpisać stratę od przychodu. Ten gość nawet tu nie mieszka. Jakiś ważny prawnik z Bostonu, pewnie nawet nie widział tego na własne oczy. I czemu ten cholerny Vargus ni stąd, ni zowąd zaczął wszystko przesuwać? A może wiedział? Może coś podejrzewał? Czy Vargus chce go zniszczyć? Czy wie? Ale skąd?