Выбрать главу

– Mieszkam tam – oznajmił Luc i pomachał ręką. – Nie, nie czułem żadnego niezwykłego zapachu – dodał, mało jej nie opluwając. – Nic takiego.

Patrzyła na niego w milczeniu. A niech to! Opluł ją. Teraz to widział, małą błyszczącą kroplę na jej czole.

– Drzewa zagradzają teren. – Ponownie pomachał, tyle że w inną stronę. Może nie zauważyła, że ją opluł. Po co tak wysoko podnosi rękę? – To bardzo odludne miejsce.

– Bardzo odludne – wtrącił Calvin.

Luc zerknął na Vargusa i zobaczył przeznaczony tylko dla niego grymas ukryty za plecami reporterki.

Komentarz Calvina zwrócił jednak jej uwagę i teraz to jemu podsunęła mikrofon. Calvin Vargus miał dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Kiedy siedział w swojej ogromnej maszynie, Luc pomyślał, że wygląda, jakby stanowił jej część: gruby, ciężki, silny, niczym olbrzym ze stali. Taa, żelazny kloc, tyle że z lekko zaznaczoną talią i karkiem.

Reporterka wyglądała przy Calvinie jak karzeł, stała na palcach, żeby sięgnąć mikrofonem bliżej jego mięsistych warg i mimo kwiecistości opisu porannego znaleziska, z zadowoleniem oddała mu głos. Oczywiście, że wolała wersję Calvina, tym bardziej że nie pluł, tylko gadał.

Luc ograniczył się do patrzenia. Cóż innego miał począć? Cóż mu pozostało? Dostał swoje pięć minut i wszystko schrzanił. Nie pierwszy raz, swoją drogą. Pokazywali go już kiedyś w telewizji podczas paniki spowodowanej wąglikiem. Zachorowała kobieta z jego trasy, po tym, jak Luc dostarczył jej list. Na tydzień zamknęli pocztę w Wallingford, sprawdzali wszystkie urządzenia i pouczali doręczycieli o koniecznych zabezpieczeniach. Luc udzielił wywiadu dla telewizji, chociaż niewiele pozwolono mu powiedzieć. Kobieta zmarła. Jak ona się nazywała? Kiedy to było? W zeszłym roku czy jeszcze rok wcześniej? W każdym razie na pewno nie tak dawno, żeby zapomniał jej nazwiska.

A teraz znowu pokażą go w telewizji w związku ze śmiercią kolejnej kobiety. Jej nazwiska także nie zna. Obejrzał się za siebie. Stali w bezpiecznej odległości od żółtej taśmy i zastępcy szeryfa, który jak opętany wrzeszczał na nich za każdym razem, kiedy podchodzili kilka centymetrów bliżej. Wciąż widział przewróconą, wgniecioną z boku beczkę. Podpierał ją spory kawał piaskowca, żeby się nie stoczyła. Beczkę przykrywała niebieska plandeka, mimo to Luc w dalszym ciągu miał przed oczami siną rękę, jakby zmarła próbowała wydostać się na zewnątrz. Tyle zdołał zobaczyć, tyle mu wystarczyło, ta ręka i kosmyk zmierzwionych włosów.

Wtem poczuł lekkie szturchnięcie w łydkę i nie patrząc, schylił się do psa i dał mu dłoń do polizania. Nie było żadnego lizania. Spojrzał na Scrapple’a, który w jednej chwili przyjął postawę obronną i mocniej ścisnął w zębach zdobycz, którą chciał najpierw pokazać panu, a potem zająć się nią po swojemu. Kolejna kość. Luc wrócił spojrzeniem do zamieszania po drugiej stronie drzew.

Nagle coś mu wpadło do głowy. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Obejrzał się na Scrapple’a, który trzymał łapami swój łup i szarpał zębami za koniec, gdzie zostało mięso. Pod Lukiem ugięły się kolana.

– Dobry Boże, Scrapple. Skąd on to wytrzasnął? – rzekł do psa, a stojący wokół niego ludzie odwrócili się i patrzyli w milczeniu. Luc zerknął na młodą dziennikarkę i zapytał: – Myśli pani, że to jest to?

Zamiast odpowiedzi – albo też wyrażając potwierdzenie w inny sposób – dziewczyna zaczęła wymiotować na wielkie buty Calvina Vargusa. Uniosła rękę, żeby zatrzymać kamerę, i między atakami nudności wrzasnęła:

– Wyłącz to. Na Boga, wyłącz kamerę!

ROZDZIAŁ ÓSMY

Szeryf Henry Watermeier bez pomocy eksperta medycyny sądowej potrafił powiedzieć, co ma przed oczami. Większa kość, którą pokazywał mu Luc Racine, miała wystarczająco dużo tkanki mięśniowej i skórnej, żeby utrzymać przy sobie mniejsze kości. I choć niektórych brakowało, a ciało było czarne i wyniszczone, nie istniały wątpliwości, co wykopał terier. I co teraz trzymał w drżących dłoniach Luc Racine. W wyciągniętych dłoniach, jakby składał ofiarę. Była to ludzka stopa.

– Gdzie on to znalazł, do diabła?

– Nie wiem – odparł Luc, podchodząc bliżej. Nie spuszczał wzroku z Henry’ego, jak gdyby nie chciał patrzeć na zdobycz psa dłużej niż to absolutnie konieczne. – Przyniósł mi to, ale nie wiem skąd.

Henry machnął do jednego z pracowników laboratorium kryminalnego, wysokiego chudego Azjaty z identyfikatorem na niebieskim uniformie, na którym widniało imię Carl. To dobrze, pomyślał, że nie zna tych wszystkich gości po imieniu, nawet jeśli są z Kryminalnego Laboratorium Policyjnego w Meriden. To znaczy, że najgorsi bandyci popełniają zbrodnie poza granicami okręgu New Haven. Po raz drugi tego dnia pomyślał z nadzieją, że ten popapraniec nie zniweczy jego planów związanych z przejściem na emeryturę. Przyjechał taki szmat drogi z idealną opinią i czystym kontem – podczas jego rządów nie było niewyjaśnionych przestępstw – i jak diabli pragnął utrzymać ten stan rzeczy.

– Chyba nie wypadło z beczki, co? – spytał Carl, otwierając papierową torbę na dowody rzeczowe. Podstawił ją pod wyciągnięte ręce Luca.

Ale Luc, który, jak się zdawało, pragnął jak najszybciej pozbyć się psiej zdobyczy, teraz tylko wlepiał wzrok w Henry’ego. Szeryf skinął głową, gestem każąc mu wrzucić kości do torby. Luc, niczym przebudzony znienacka lunatyk, wzdrygnął się i wypuścił stopę z ręki.

Henry nie spuszczał z niego wzroku. Racine’a poznał zaraz po tym, jak sprowadził się z Rosie do Connecticut. Do diabła, wszyscy znali Luca. Przecież był najlepszym, najbardziej życzliwym listonoszem w okolicy, i znał wszystkich swoich klientów po imieniu. Henry pamiętał, że kiedyś Luc dostarczył dla niego paczkę i nie zastał go w domu. Owinął ją w folię i zostawił na ganku od frontu z kartką, na której napisał, że zanosi się na deszcz. To było całkiem niedawno. Potem Luc Racine przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Krążyły pogłoski, że ma początki Alzheimera.

Jak to możliwe? Luc wyglądał młodziej niż Henry. Go prawda włosy mu posiwiały, ale miał gęstą srebrną czuprynę, a Henry’emu każdego dnia pogłębiały się zakola. Racine miał opalone ręce i mięśnie wyrobione przez lata dźwigania torby z pocztą. Henry dorobił się wałka tłuszczu w pasie, ale był dumny, że nadal wciska się w swój mundur nowojorskiego policjanta… bo nadal służbowo tak się nosił. Boże, czyżby to było trzydzieści parę lat temu?

Wciąż lustrując go uważnie, Henry uznał, że jak na faceta po sześćdziesiątce, Luc Racine to prawdziwy okaz zdrowia. Gdyby tylko nie to pozbawione wyrazu, obojętne spojrzenie, którym mu teraz odpowiadał. Zagubione i nieobecne.

– Pewnie są jeszcze inne – rzekł Luc. Sięgnął pod czarny beret i podrapał się w głowę. Wsadził palce w nieuczesane włosy, jakby dzięki temu mógł sobie coś przypomnieć.

– Inne? – Henry popatrzył mu w oczy. Czy to objaw choroby? O czym on gada? Zapomniał, gdzie jest? Zapomniał, co się właśnie stało? – Inne co?

– Kości – odparł Luc. – Stary Scrap przynosił mi inne kości. Zawsze mi coś przynosi, kości, stare buty, szmaty. Ale kości… Myślałem, że znalazł resztki ofiary kojotów. No wiesz, tam przy stawie.

– Masz je jeszcze?

– Nie.

– Cholera.

– Ale Scrapple pewnie ma. Na pewno zakopał je gdzieś na naszym podwórku.

– Musimy poszukać. Pozwolisz, Luc?