Выбрать главу

– Tak, proszę bardzo. Myślisz, że to kości tej kobiety z beczki?

Zanim Henry dał odpowiedź, jeden z jego zastępców, Charlie Newhouse, głośno poprosił wszystkich o uwagę. Charlie i dwóch speców z laboratorium kryminalnego próbowali ostrożnie unieść beczkę z kobietą, która tkwiła tam do góry nogami, i znieść ją ze skały. Zrobiono już zdjęcia, zebrano dowody, asystent koronera wykonał wstępne badanie. Nadeszła pora na przewiezienie beczki, ale Charlie był czymś wyraźnie poruszony. Ten sam Charlie Newhouse, który zapisał się w pamięci Henry’ego jako jedyny, którego nic nie rusza, póki nie wypije kilku piw, i to tylko wtedy, gdy drużynie Yankees wyjdzie gra potrójna.

– Okej, co jest? – Henry podszedł do grupy zebranych. Podniósł wzrok na Charliego, zasłaniając oczy przed słońcem. – Co jest, do diabła?

– Może to nic nie znaczy, szeryfie – zaczął zastępca, starając się nie stracić równowagi. Patrzył pod nogi, jakby wypatrywał zgubionych drobnych. Potem przykucnął, żeby lepiej widzieć. – Może to nic, ale tu pod spodem jest więcej takich beczek. I coś tu śmierdzi jak cię mogę.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Adam Bonzado jedną ręką odsunął na bok nagraną na kasetę powieść, drugą zaś manewrował oporną i popękaną winylową kierownicą. Jechał krętą drogą, a przy każdym przechyleniu stary pikap el camino jęczał, jakby potrzebował dodatkowego biegu. Adam wymieszał kasety rzucone na siedzenie obok kierowcy. W stercie były jeszcze trzy odcinki „Czerwonego królika” Toma Clancy’ego. Zerkając w bok, szukał czegoś innego, co bardziej pasowałoby do jego nastroju. Wiedział tylko, że Clancy mu nie pomoże. W każdym razie nie tego dnia.

Szeryf Henry Watermeier mówił zmienionym głosem, chyba był odrobinę spanikowany. Swoją drogą, Adam nie znał go dość dobrze, żeby to ocenić. Dotychczas pracowali razem nad jedną sprawą, poprzedniej zimy. W centrum Meriden pod wyburzanym budynkiem znaleziono czaszkę. Adam zdołał jedynie ustalić, że należała do niskiego mężczyzny rasy białej pomiędzy czterdziestym drugim i siedemdziesiątym siódmym rokiem życia, który zmarł jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu lat wcześniej. Sama czaszka nie dawała wielu możliwości. Ciało pogrzebano zapewne gdzie indziej. Kopali, ale niczego więcej nie znaleźli, a zatem czas śmierci został określony bardzo ogólnikowo, przy czym kierowano się raczej danymi dotyczącymi miejsca niż wieku tego odkrycia. Mimo braku dowodów Watermeier był niemal przekonany, że to sprawka mafii.

Adam uśmiechnął się. Nie wyobrażał sobie mafii w samym środku Connecticut, choć Watermeier od razu opowiedział mu kilka niewiarygodnych historii, to znaczy dla Adama brzmiały one niewiarygodnie. Dorastał w Brooklynie i uważał, że wie co nieco o mafii. A przy tym wiedział również, że szeryf Watermeier rozpoczynał karierę jako policjant patrolowy w Nowym Jorku, więc pewnie posiadał niejaką wiedzę o mokrej mafijnej robocie.

Adama Bonzado nękało pytanie, czy tym razem mają do czynienia z taką właśnie historią. Zwłoki wepchnięte w pordzewiałe beczki i zakopane pod tonami piaskowca w opuszczonym kamieniołomie… To pasowałoby do mafijnych porachunków. Skoro jednak na terenie znajdują się porozrzucane kości, jak zameldował Henry, ktoś odpowiedzialny za sprzątnięcie ciał fatalnie spaprał robotę. Mafia nie zwykła działać tak niechlujnie.

Adam sięgnął po kasetę, która wpadła między drzwi i siedzenie. Przeczytał tytuł. Doskonale. Otworzył plastikowe pudełko. Zwolnił na kolejnym podwójnym zakręcie w kształcie litery es i uwolnił Dixie Chicks z zamknięcia. Następnie lekko wsunął kasetę do odtwarzacza i włączył go.

Tak, to idealnie odpowiadało jego nastrojowi. Rytm, który pozwalał mu przytupywać i sprawiał, że krew płynęła szybciej. Nic na to nie poradzi, był podniecony wykopanymi kośćmi. Podnosiły mu poziom adrenaliny, bo trudno o lepszą zagadkę. Owszem, znajdował przyjemność w belfrowaniu, ale traktował uniwersytet wyłącznie jako źródło utrzymania. A to – zwłoki w beczkach i rozrzucone kości – to był jego prawdziwy żywioł.

Niestety, pomimo że pracował już dziesięć lat, jego rodzice w dalszym ciągu nie byli w stanie tego pojąć. Dochrapał się tytułu doktora antropologii kryminalnej, był profesorem i szefem wydziału uniwersytetu w New Haven, a matka nadal przedstawiała go jako najmłodszego syna, kawalera, który potrafi grać na akordeonie, jakby te dwie rzeczy należały do jego największych osiągnięć. Potrząsnął głową. Kiedy to się skończy? Był dorosły i nie powinien zważać na opinię rodziców. A jednak liczył się z nią, a raczej martwił tym, co o nim myślą, i to także był wpływ rodziców. Adam Bonzado zdawał sobie sprawę, że po swoim hiszpańskim ojcu odziedziczył charakter cichego buntownika, natomiast po matce upór i dumę, którą zawdzięczała polskiej krwi.

Pokonawszy wzniesienie w kształcie litery es, stary pikap poleciał w dół. Adam nie przyhamował. Znajdował wielką frajdę w jeździe przypominającej szaloną podróż kolejką górską i z zapałem kręcił sztywną kierownicą w zmysłowym rytmie Dixie Chicks. Gdy nagle zobaczył skrzyżowanie, nacisnął hamulce. Pikap wpadł w poślizg i zatrzymał się centymetry przed znakiem stopu i ułamek sekundy przed toczącą się ciężarówką.

– Kurde! Mało brakowało!

Zacisnął dłonie na kierownicy, aż palce mu poczerwieniały. Kierowca ciężarówki pomachał mu tylko ręką, o dziwo bez żadnych dwuznacznych gestów ani warg układających się w „Pieprz się”. Może nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele brakowało do nieszczęścia. Adam przyciszył Dixie Chicks. Przy okazji zauważył metalowy łom, który wyjechał spod siedzenia obok.

Zerknął w lusterko wsteczne, czy nie wstrzymuje ruchu, potem pochylił plecy, podniósł łom, otworzył tylne okno i rzucił narzędzie na zamkniętą platformę. Łom brzdęknął, Adam wzdrygnął się. Miał nadzieję, że nie uszkodził świeżo zamocowanej okładziny. Wykonał ją z twardego, gofrowanego poliuretanu, który miał być łatwy do mycia i chronić przed rdzą i korozją, niezależnie od tego, ile błota, kości i krwi upchnie się do środka. Adam zrobił to, żeby jego pikap nie zamienił się w cuchnącą kostnicę na kółkach.

Sprawdził, czy na podłodze nie ma więcej narzędzi. Musi przypomnieć studentom, żeby odkładali je na miejsce, kiedy pożyczają jego wóz. A może nie ma prawa narzekać. W końcu łom był czysty. To już coś.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W jednej ręce Maggie niosła aktówkę, pod pachą stertę poczty, a w drugiej ręce butelkę dietetycznej pepsi oraz kość do gryzienia z niewyprawionej skóry. Szła za Harveyem na patio. Gdy tylko wróciła do domu, labrador przekonał ją, że powinni spędzić pierwsze popołudnie wakacji na powietrzu.

Planowała, że wpadnie do Quantico tylko na moment, żeby dokończyć jakąś papierkową robotę. Absolutnie nie zamierzała przynosić pracy do domu. Teraz, wykładając dokumenty z teczki na żelazny stolik, żałowała, że nie zostawiła ich na biurku pod stosami innych papierów, gdzie leżały przez kilka miesięcy.

Harvey z nosem przy ziemi odbywał rutynową inspekcję wzdłuż ogrodzenia. Potężny piętrowy dom w stylu Tudorów otaczał niemal hektar ziemi. Chronił go najnowocześniejszy i najdroższy system alarmowy, a także naturalna bariera sosen, które zasłaniały dachy sąsiadów. Mimo to biały labrador za każdym razem, gdy wychodził z domu, zamieniał się w ochroniarza i nie potrafił spokojnie poświęcić się zabawie, dopóki nie skontrolował każdego centymetra przestrzeni.

Zachowywał się w taki sposób od samego początku, od kiedy Maggie go zaadoptowała. No dobrze, to nie całkiem prawdziwe stwierdzenie. Należy powiedzieć, że go uratowała, kiedy jego właścicielka została porwana i zamordowana przez seryjnego mordercę Alberta Stucky’ego. Zginęła z tego tylko powodu, że była sąsiadką Maggie. No więc Maggie wzięła Harveya pod opiekę. Jak mogłaby postąpić inaczej?