A kiedy guerrilla nie lubi się na coś natykać, to się nie natyka. A gdyby, mimo wszystko, jakimś zupełnym przypadkiem się natknęła, to będzie to z całą pewnością przypadek nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy dla bledszej ze stron, bo druga, ta bardziej śniada i złowieszczo uśmiechnięta, nic sobie z takich przypadków nie robi – w końcu to tylko jedna więcej kulka w jeden więcej biały łeb.
Tak czy owak było to gdzieś między rzekami Napo a Putumayo. Posłuchajcie…
– Chcesz iść nocą przez dżunglę, gringo?! – twarz Pepe ozdobiło kompletne zaskoczenie, a stojący za nim dwaj Indianie wyglądali jakbym właśnie odwołał Boże Narodzenie.
– Człowieku, przecież ty jesteś… Biały1 Mieli conajmniej trzy powody, by się dziwić:
Biali nie chodzą po dżungli nocą, bo już za dnia sprawia im to niebywałe trudności, to po pierwsze. Po drugie, nawet Indianie unikają marszów po ciemku, ponieważ w warunkach tropikalnej puszczy „po ciemku” oznacza po omacku. Po trzecie lało i nie miało zamiaru przestać. W dodatku lało po amazońsku, co różni się od normalnego lama tym, czym różni się dyngus z użyciem wiader od kropelki perfum na kołnierzyku.
– Ruszamy – powtórzyłem spokojnie lecz stanowczo Indianie stanęli jak wryci. (Stali już wcześniej, ale nie aż tak twardo.) To był jeden z tych momentów, kiedy ludzie patrzą na siebie z pozycji dwóch obcych kultur i nijak nie potrafią zrozumieć sygnałów wysyłanych przez stronę przeciwną Pepe miał minę jak telegrafista, który odebrał przez radio głos tam – tamów – nie bardzo wiadomo, o co chodzi, ale z całą pewnością o nic dobrego.
Ja – gringo – byłem przybyszem ze świata, który mierzy i oblicza czas. Dlatego, mimo deszczu, chciałem spiesznie ruszać w drogę. Wiedziałem, ze jak nie wyruszymy natychmiast, to do rana nasz szlak zostanie zabarykadowany dziesiątkami strumieni. Teraz dawały się jeszcze przeskoczyć jednym susem albo przejść w bród. Jutro, wezbrane od całonocnej ulewy, będą szerokie na dziesięć metrów i wypełnione rwącą wodą i błotem. To, co nam miało zająć dwa dni spokojnego marszu, zamieni się w tydzień mozolnej udręki Dlatego lepiej było wyruszyć teraz – nocą i w deszczu.
Indianie myślą zupełnie inaczej – nie liczą czasu i nie godzą się płacić dzisiejszą niewygodą za jutrzejsze ułatwienia – żyją tą jedną niepowtarzalną chwilą, która właśnie trwa A ona może być albo przyjemna, albo przeciwnie Więc lepiej żeby była przyjemna, prawda? Dlatego bardzo trudno ich przekonać, ze mają porzucić suchy szałas i wyjść na deszcz.
W dodatku wszelkie planowanie przyszłości uważają za niedorzeczność – przecież nikt z nas nie wie co będzie, wymyślamy sobie tylko co być może. Lepiej więc teraz usiąść przy ciepłym ogniu i czekać aż deszcz się skończy, a potem, kiedy |uz słońce osuszy ziemię, ruszyć w drogę.
– Nie osuszy jeszcze przez tydzień! – tłumaczyłem uparcie.
– A co to właściwie jest „tydzień”? I po co?
– Co „po co”?
– No, do czego służy?
– Tydzień??? Do mierzenia czasu.
– A po co? – Pepe pytał zupełnie poważnie.
Indianie lubią sięgać sedna. Kiedy to robią, logika białego człowieka zazwyczaj traci grunt pod nogami i wszystko się wywraca.
– Po co mierzysz czas, gringo? – nie ustępował Indianin.
– Eee… Żeby się nie zgubić – odpowiedziałem niepewnie.
– Nie zgubić gdzie?
– W czasie… – powoli sam przestawałem wierzyć w sensowność własnych słów.
– To ty potrafisz się zgubić nie ruszając z miejsca?[[przypis: Nie jestem pewien, czy Indianin pytał, czy raczej stwierdzał ten zaskakujący fenomen.]
Mój czas mija. Robi to na różne sposoby: goni, ucieka, przelatuje jak z bicza trząsł, albo zwyczajnie płynie i przecieka mi między palcami. Ale nigdy się nie zatrzymuje! Kiedy mówię, że czas stanął w miejscu, mam na myśli cośzupełnie innego.
Ich (indiański) czas – jest obecny - to wszystko. Nie rusza się w sposób spektakularny. Najczęściej trwa okręcony ciasną pętlą wokół miejsca, w którym akurat przebywają. Senny, jak syta anakonda zwinięta na gałęzi teraźniejszości – każda pętla to jedna chwila. Jego ruchy są tak powolne, że mało kto je zauważa i pewnie dlatego nikt nie zwraca na niego uwagi. Kazać Indianinowi gonić czas, to tak jakby komuś kazać gonić przesuwającą się płytę kontynentalną.
W puszczy nad Amazonką czasu nie widać. Zasłania go całkowicie monotonia trwania.
Każdy dzień trwa po 12 godzin – na równiku słońce zawsze wstaje o 6, a zachodzi o 18 – bez względu na porę roku. A pór roku właściwie nie ma. Wprawdzie przez kilka miesięcy deszcz pada bardziej, ale w pozostałych miesiącach też pada prawie codziennie. No i jak tutaj wpaść na koncepcję kalendarza, skoro słońce jest zawsze w zenicie, a nocą przez liście trudno obserwować ruchy gwiezdnych konstelacji?
W takich warunkach użyteczną miarą czasu nie może być ani rok, ani miesiąc, tylko dzień albo pora. Pora dnia, pora życia, pora wzrostu, pora umierania. A one układają się w cykle. Zamknięte i powtarzalne. Drzewa cyklicznie owocują. Kobiety cyklicznie rodzą dzieci. Mężczyźni cyklicznie idą na polowanie. Cyklicznie się je, śpi, wstaje rano i kładzie wieczorem – wciąż to samo, wciąż od nowa. Koło za kołem.
Oś czasu w świecie Białych jest jak nić, a chwile są na nią ponawlekane jedna za drugą i stanowią ciąg wydarzeń. Od „było” do „będzie”. Od „dawno dawno temu…” do „przewiduje się, że w roku przyszłym…”.
Indiańskie dni nie sumują się i nie odejmują tak jak nasze. Ich czas to koło – zamknięty cykl, który się powtarza w nieskończoność. Zatacza kręgi, podobnie jak dziecinna kolejka, i nie ma problemu, jeżeli nie zdążyłeś wskoczyć do wagonu – zawsze możesz spróbować następnym razem.
Żeby tak myśleć, wcale nie trzeba być Dzikim. Wysoko rozwinięte cywilizacje Mezoameryki – Majowie, Aztekowie – przedstawiali kalendarz w postaci kamiennego koła. Odmierzali czas w zamkniętych cyklach po 52 lata każdy. A potem wszystko zaczynało się od nowa – kolejne narodziny świata; kolejna szansa. Koło za kołem.
Nasz kalendarz to rubryki miesięcy, ułożone jedna za drugą – zerwałeś kartkę i nie ma powrotu. Nasz pociąg ucieka po prostej, więc jesteśmy zmuszeni gonić go, bez względu na pogodę.
Ich pociąg jeździ w kółko, więc spokojnie czekają pod dachem aż przestanie padać. Nie ma pośpiechu, przecież nawet jeżeli się spóźnią, to jednocześnie będą przed czasem. Oni zawsze mają następne okrążenie. Koło za kołem.
Indianin żyje chwilą. I jak nikt inny potrafi smakować teraźniejszość.
Chwile jego życia są pojedyncze i zamknięte w sobie Przylegają jedna do drugiej – jak jajka w koszu – ale poza tym przyleganiem stanowią osobne całostki, które oddziela wyraźna skorupka teraźniejszości.
Indianin znajduje się zawsze we wnętrzu aktualnej chwili swojego istnienia – jak kurczak w jajku – i przezywa ją od środka. Kiedy ją już przeżyje do końca – wyczerpie i opróżni do ostatniej kropelki czasu – wówczas skorupka pęka i Indianin znajduje się w chwili potem. To tak jakby się wykluł i odkrył, ze jest we wnętrzu innego jajka. Przy czym to następne wcale nie musi być większe od poprzedniego – ono jest inne, różne, niepowtarzalne. Trudno nawet powiedzieć, że jest n a s t ę p n e, bo indiańskie chwile nie są nanizane na żadną nić – raczej wrzucone luzem do wora życia.
Wróćmy do dżungli między rzekami Napo a Putumayo…
Alternatywa była następująca: albo marsz w strugach deszczu, albo ciepłe i suche schronienie w szałasie. Patrząc na tę sytuację z ich strony, wybór był prosty – zostajemy…
– Ruszamy – powtórzyłem zaglądając im głęboko w oczy.
Starałem się, by to spojrzenie jak najbardziej przypominało stalowy pręt [Przypis: No cóż, jest prawdą, że to porównanie zaczerpnąłem od kolegi pisarza Terry Pratchetta, który użył go w jednej ze swoich powieści z cyklu Świat Dysku ', Spojrzenie jak stalowy pręt utkwiło mi głęboko w pamięci, bo jest wyjątkowo celne i niespotykane Książki Pracchetta są naszpikowane tego typu rzeczami Polecam. Najpierw w świetnym tłumaczeniu pana Piotra W Cholewy, a potem jeżeli komuś starczy języka (angielskiego a właściwie brytyjskiego) – to także w oryginale, Aha tylko nie zaczynajcie od pierwszego tomu. Aniod drugiego. Żeby załapać o co Pratchettowi chodzi trzeba zacząć gdzieś dalej. Potem można się cofnąć.]. Chciałem, żeby zrozumieli, ze mam jakieś swoje tajemnicze, ale za to bardzo ważne powody, dla których wybieram ulewę.