Uwolnił.
Bardzo mi to pomogło. Zaczęli inaczej patrzeć na księdza. Curandero stracił trochę klienteli. Trochę, bo nadal chodzą się u niego leczyć, ale chyba teraz wolą jego ziółka, maści i mikstury od czarów.
ŁOWCA WREDNY
Ks. Adam Kuchta, werbista, trafił do jednej z dwóch ostatnich wiosek plemienia Ache. Do tej drugiej pojechał ks. Benek Remiorz – najweselszy Ślązak świata. Dzieli ich teraz kilkaset kilometrów polnych dróg. Łączy – trzeszczące radio. (Pod warunkiem, ze świeciło słońce i naładowało baterie.)
Ginące plemię Ache zaprosiło werbistów, by im pomogli przetrwać. W tym celu Ache muszą przejść od kultury zbieracko – łowieckiej do rolniczej. Postawili tylko jeden warunek: Nie będziecie nas nawracać!
Czy misjonarz może się zgodzić na taki układ? Przecież istotą misji jest nawracanie. No tak, ale zanim Indianie dorosną do chrześcijaństwa, trzeba ocalić ich człowieczeństwo. Trzeba ich także ocalić przed wymarciem. Cóż komu po ochrzczonym, ale wymarłym plemieniu?
Łowcy Chrztów, którym nie wolno zarzucać sieci, bo najpierw muszą zarybić staw…
Adam – padre Adan - mieszka sam jak palec na dzikim odludziu. Indianie oddali mu w używanie kawałek ziemi za wioską – tam stanął niewielki drewniany domek. Na studnię zabrakło pieniędzy. żeby mieć co pić i w czym się umyć, Adam codziennie jeździ po wodę do strumienia odległego o kilka kilometrów.
Za potrzebą chodzi w las. Myje się polewając cynową konewką zawieszoną pod sufitem na ganku. Poza tym uczy, leczy, buduje, handluje. I pożycza.
Indianie przychodzą bez przerwy – po paczkę soli cukru yerba mate, kaszy, po baterie do latarki po kawałek blachy, sznurek. [Przypis: Tam gdzie nie rośnie kawa Indianie Guaiani od wieków zaparzali zioło (hiszp. yerba) o nazwie mate – rodzaj zielonej herbaty Nie zawiera kofeiny, nie zawiera teiny, ale zawiera mateinę – siostrę dwu pozostałych Na serce i tętno działa podobnie jak kawa Na kubki smakowe jak zaparzona zawartość popielniczki ale tylko przy pierwszym piciu A potem? No cóż potem jest albo jeszcze gorzej albo tak jak w moim przypadku – Wielka Miłość]. To wciąż ludzie o mentalności zbieracko – łowieckiej Misjonarz zastąpił im las teraz chodzą zbierać do niego.
– Grabią mnie tak jak kiedyś ograbiali puszczę. Ze wszystkiego co ta pozwoliła sobie odebrać A z drugiej strony większość z tego co im dasz natychmiast trwonią bo puszcza zawsze miała niewyczerpane zasoby.
Kiedy Indianie mówią pożycz to wcale nic zamierzają oddać. W ich kulturze pożyczyć to tyle copodarować przedmiot który nam nic |jest potrzebny. Pożycz znaczy po prostu daj nie ze jest wyrażone bardziej uprzejmie.
Dla Ache pożyczka oznacza zobowiązanie symboliczne a nie przedmiotowe Kto pożyczył wędkę wcale nie odda nam tej samej wędki, tylko coś innego cojemu akurat będzie zbywać. W dodatku nie wiadomo, kiedy to zrobi.
Na podobnej zasadzie sąsiadki w Polsce pożyczają sobie szczyptę soli. Przecież nikt się nigdy o zwrot tej soli nie upomina A gdyby się upomniał to by nas ty m obraził za pożyczenie soli oddaje się inną przysługę.
– Moja praca misyjna to nauczyć tych Indian, czym jest mamona. Po to, by nie zginęli w nowoczesnym świecie. Ja ich w gruncie rzeczy ODUCZAM tej pierwotnej, naturalnej dla „dzikich” plemion, postawy dzielenia się wszystkim ze wszystkimi. Postawy bardzo chrześcijańskiej, ale dzisiaj, w naszym „chrześcijańskim” świecie całkiem niefunkcjonalnej. Wręcz zabójczej! Bo wyobraźcie sobie, ze oni idą między ludzi i na każde życzenie, na każdą prośbę, rozdają wszystko, co mają. Przedtem zbierali w lesie i chętnie oddawali bliźnim, ale teraz, żeby przetrwać, muszą zacząć gromadzić, oszczędzać, odkładać na później, inwestować Zamiast otwartego serca – zapobiegliwość Zamiast serdecznej szczodrości – przezorność, ostrożność. Czasem podejrzliwość.
A jak ich tego uczę?
Coraz częściej z premedytacją odmawiam pomocy. Kiedy przychodzą coś „pożyczyć”, robię się stopniowo coraz bardziej wredny – zaczynam sprzedawać, żądać zwrotu długów, itd. Dla ich własnego dobra robię się ZŁY. Pewnego dnia Ache staną się wyrachowani i to będzie sukces mojej misji – ironia, co?Żeby ich ocalić, muszę zatwardzić ich serca. W seminarium uczyli mnie dokładnie na odwrót.
ŁOWCA OSTATNI
Padre Dano – ks. Dariusz Piwowarczyk – przygotował się do pracy z Indianami wyjątkowo starannie. Poza studiami kapłańskimi ukończył takżeantropologię kultury we Wrocławiu. Uważa, ze zanim się kogoś zacznie nawracać, trzeba go dobrze zrozumieć. Trzeba poznać mechanizmy działania danej społeczności, jej kulturę – przede wszystkim po to, by po drodze czegoś nie zniszczyć.
– Kościół w przeszłości zniszczył bardzo wiele, teraz powinniśmy ratować, ocalać przed zagładą to, co jeszcze pozostało.
Już na misjach Padre Dano nauczył się indiańskiego języka, którym mówiło wówczas zaledwie dziewięć osób na całym bożym świecie. Kiedy piszę te słowa, mówią nim już tylko dwie osoby – jedna (Dano) mieszka w Waszyngtonie, gdzie robi doktorat z antropologu kultury, a druga to pewna bardzo stara Indianka żyjąca w Paragwaju, która nie ma z kim porozmawiać, bo wszyscy jej współplemieńcy pomarli, a ks. Darek wyjechał.
Tego plemienia już nikt nie ocali. Misjonarze nie zdążyli na czas.
ŁOWCA WYTRWAŁY
Padre Juan Marcos – imię i nazwisko zmienił urzędowo na hiszpańskie, żeby jego parafianie nie musieli łamać języka na obcych głoskach. Od wielu lat mieszka w odległym zakątku dżungli, przy granicy Peru i Ekwadoru Nawraca Indian.
W znacznym stopniu sam stał się Indianinem – nie nosi butów, jada i pracuje siedząc w kucki na podłodze, dom zbudował na pałach, przejął też wiele innych indiańskich obyczajów Zasiada nawet w plemiennej Radzie Starszych.
Codziennie przed świtem odprawia mszę. W samotności. Bo jak do tej pory, nie udało mu się nikogo nawrócić. Mówi, że już kilkakrotnie organizował grupy przygotowawcze do pierwszej komunii świętej, ale zawsze okazywało się, ze jego Indianie nie są jeszcze gotowi na przyjęcie Boga.
– Nie mam zamiaru chrzcić takjak kiedyś, czyli za pomocą sikawki. Masowo i w ciemno to można ludziom sprzedawać nowy gatunek kapusty, ale nie religię. Ich najpierw trzeba nauczyć tylu innych rzeczy. Bardziej podstawowych. I najpierw trzeba ich ocalić jako ludzi – przed cywilizacją, która chce ich stąd wykurzyć. Dopiero potem można z nich robić chrześcijan.
W każdą niedzielę plemię schodzi się do Maloki – domu zgromadzeń – pełniącej jednocześnie rolę kaplicy. Indianki z dziećmi przy nagich piersiach siadają pod ścianami, mężczyźni i chłopcy pośrodku, i modlą się wspólnie z Juanem Marcosem. Trochę z szacunku do Pana Boga, ale bardziej z szacunku do Padre, którego traktują jak swego patriarchę.
Juan Marcos jest największym Łowcą Chrztów, jakiego spotkałem.
Jak to – spytacie – przecież jeszcze nikogo nie nawrócił?
No właśnie, nikogo, ale wciąż wytrwale próbuje. Od CZTERDZIESTU LAT! Wiecie ile to jest CZTERDZIEŚCI LAT OCZEKIWANIA na pierwszy efekt swojej pracy?
ŁOWCA BEZWSTYDNY
Przez kilka lat bezskutecznie próbował szczepić wiarę pośród pewnego indiańskiego plemienia, o którym mówi się, że wciąż jest „dzikie”, a ponadto bardzo niebezpieczne. Regularnie przedzierał się przez dżunglę i odprawiał msze święte w wiosce zagubionej w ostępach tropikalnej puszczy. Indianie ignorowali go wytrwale. Tak jak wszystkich jego poprzedników.
Koledzy po fachu śmiali się z uporu polskiego księdza mówiąc, ze skoro wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, nawracanie Dzikich nie powiodło się Hiszpanom ani Włochom, nie powiedzie się i jemu.
Zdawałoim się, że jedyną skuteczną metodą chrystianizacji jest cywilizowanie. Zabierali więc indiańskie dzieci zwiosek w dżungli i wywozili do szkoły misyjnej. Tam, w kamiennych murach, pod dachem z blachy falistej nauczali podstaw pisania, czytania i uprawy roli. Przy okazji także wszczepiali miłość do nowego Pana Boga.
Polski misjonarz uparł się robić co wszystko inaczej – nie podobało mu się, że indiańskie dzieci są zabierane z ich świata i nauczane, jak żyć w obcej sobie cywilizacji. Postanowił zanieść Chrystusa wprost pod strzechy dzikich ludzi. I udało mu się! Bo zamiast narzucać własną kulturę, przyjąłreguły życia plemiennego.